Dystans – 17 km
Podejścia – 180 m
Zejścia – 205 m
„Przygody Frodo Swamps’a i Bilbo Boggins’a”
6.07.2015
Po odprawieniu porannych rytuałów, spakowani i gotowi do drogi wyciągamy mapę i raz jeszcze analizujemy przebieg szlaku. Wygląda na to, że czeka nas długa wędrówka, głównie płaskim terenem, i ponowne przekraczanie rzeki. Jedyne podejście dzisiejszego dnia znajduje się dopiero na ostatnich kilometrach, tuż przed miejscem noclegu. Początkowo szlak biegnie wzdłuż rzeki, która wyprowadza nas z doliny:
U wylotu doliny, po lewej stronie zaczyna wyłaniać się niezwykle interesująca ściana. W porannym słońcu cała aż błyszczy od strumieni spływającej wody, co wzmaga wrażenie jej niedostępności.
Pożegnalne spojrzenie na dolinę:
Krok po kroku wchodzimy na coraz bardziej podmokły teren.
Sebastian przez cały czas kombinuje jak nie przemoczyć butów i szuka obejść.
Rozległe grzęzawiska stają się coraz bardziej problematyczne, a przejście suchą stopą (errata – butem) wymaga radykalnych rozwiązań
Moje buty przechodzą tu największy test, co i rusz wpadam w wodę po kostki, ale zdają go na szóstkę. W środku sucho.
Ścieżka delikatnie pnie się lewym zboczem doliny dając chwilowe wytchnienie od wszechobecnej wody. Po jakimś czasie wprowadza nas wprost w rozległe krzaczyska sięgające ponad głowy, które są najwyższą napotkaną tu jak dotąd roślinnością.
Za nimi rozpościera się ciekawy widok na rzekę, a zwłaszcza jej lewy brzeg usiany gigantycznymi głazami.
W końcu docieramy do miejsca, w którym musimy po raz pierwszy dzisiejszego dnia przekroczyć rzekę.
Idę przodem:
Rozsiadam się wygodnie na brzegu i poluję z aparatem na Sebastiana.
Sebastian niecierpliwi się i chce dostać na drugą stronę jak najszybciej, dlatego zamiast poświęcić 3 minuty więcej i przywiązać buty do plecaka, wiesza je sobie na szyi. Przechodząc przez śliskie, porośnięte glonem kamulce w pewnej chwili traci równowagę i przewraca się przodem do wody. Oczywiście buty w pierwszej kolejności lądują w wodzie i nabierają jej do środka jak dwa dzbanki. Po upewnieniu się, że wszystko gra, już dłużej nie mogę powstrzymać śmiechu 3 godziny kombinowania jak nie zmoczyć choćby niteczki kończą się kompletnym przemoczeniem obuwia. Tak to właśnie jest, jak się człowiek spieszy to się diabeł cieszy
Oddaję Sebastianowi swoje sandały i ruszamy w dalszą drogę, której przebieg cały czas wyznacza rzeka.
Obniżamy się lekko i dochodzimy do rozległego rozlewiska. Tu będziemy musieli przejść przez rzekę drugi raz. Woda na szczęście jest płytka, a do jej temperatury (w przeciwieństwie do komarów) można się przyzwyczaić
Za kolejnym rzecznym wirażem ukazują się coraz ciekawsze widoki:
I kolejna ściana, z ogromnym pęknięciem pośrodku.
Za kolejnym zakrętem sceneria ma już prawdziwie górski charakter. Charakterystyczna skalna piramida to góra, którą widzieliśmy na poprzednim biwaku, na końcu doliny w postaci maleńkiego stożka.
Obchodzimy jeziorko i robimy przystanek. Według przewodnika mamy dwie możliwości noclegu. Pierwsza to rybacka chatka, do której dojście prowadzi dziką ścieżką odbijająca tuż nad widocznym na zdjęciu powyżej jeziorem (tu nad = orograficznie lewy brzeg), a druga to położona o 2 km dalej „zwykła” chatka, znajdująca się przy szlaku. Próbujemy odszukać dziki szlak prowadzący do pierwszej chatki, ale w miejscu, w którym powinien odbić nie znajdujemy niczego na kształt przedeptanej ścieżki. Jesteśmy już trochę zmęczeni i decydujemy uderzyć do drugiej chatki, zamiast tracić siły i czas na poszukiwania. Ścieżka prowadzi teraz ostro w górę na rozległy płaskowyż. Po osiągnięciu wysokości rozwiązuje się zagadka położenia pierwszej chatki. Widoczna w dole woda to część ogromnego fiordu o nazwie Kangerluarsuq Tulleq. Kapitalny widok.
W oddali dostrzegamy maleńką, czerwoną chatkę. Wokół żywej duszy. Dochodzimy do domku, zaglądamy do środka i tak jak podejrzewaliśmy, jesteśmy tu pierwsi. Być może pozostałym udało się znaleźć drogę do poprzedniej chatki, co akurat nie martwi nas zbytnio, bo zdążyliśmy już trochę zatęsknić za samotnością. Chatka ma znaną już nam konstrukcję z mini kuchnią na wejściu i platformą z desek dzielącą miejsce do spania na dwa poziomy. Odpoczywamy chwilę i próbujemy się tu jakoś urządzić. Znajduję kawałek szczotki z pałąkiem zrobionym ze starego kijka trekingowego i zabieram się za zamiatanie, a Sebastian w tym czasie idzie poszukać wody. Jak się okazało, najbliższym źródłem wody pitnej jest tu maleńki strumyk, znajdujący się ok. 10-15 minut drogi od domku. Gotujemy wodę na liofy i herbatę i rozsiadamy się z prowiantem na zewnątrz, skąd roztacza się cudowny widok.
Po obiedzie krótki spacerek:
I jeszcze zdjęcie pocztówkowe
Mogłabym tak siedzieć do rana, ale zmęczenie powoli bierze górę. Ostatnie spojrzenie na okolicę i zachodzące słońce.
Gdy najedzeni i wypoczęci układamy się do snu, na schodach słychać kroki. Po chwili do środka wchodzi Gino. Zastanawiam się jakim sposobem nie spotkaliśmy ich po drodze, zwłaszcza, że rano wyszli jako pierwsi. Z rozmowy dowiadujemy się, że Anna i Peter rozbili namiot gdzieś w rejonie pierwszej chatki. Katrin z Gino niepocieszeni postanawiają poszukać jakiegoś miejsca na własny namiot. W naszym domku zmieścilibyśmy się we czwórkę, ale najwidoczniej oni również potrzebują odpocząć od reszty towarzystwa.
Jutro ostatni dzień na ACT. Czeka nas długa wędrówka i powrót do spraw cywilizowanego świata: poszukiwanie noclegu, sklepu, pranie ciuchów, telefon do bliskich…
Dobijam starą gazetą ostatnie komary, które latają jak sępy nad śpiącym Sebastianem, i sama zasypiam jak dziecko…