Trzeci dzień w Beskidzie Niskim miałyśmy spędzić robiąc widokową pętlę wokół Komańczy, na pograniczu Beskidu i Bieszczadów, niestety moje marne samopoczucie udaremniło ten plan. Postanowiłyśmy zatem odwiedzić kultowe schronisko w Łupkowie, do którego było rzut beretem. Zaczynając wycieczkę ku przełęczy natrafiamy na ciekawe tabliczki, najwyraźniej obecni właściciele tych terenów postanowili puścić oko do turysty. Zanim obierzemy kierunek na schronisko jedziemy obejrzeć nieczynny budynek stacji PKP i wdrapujemy się na szczyt Horodki (na nogach, rowery ukrywamy w zaroślach przy drodze).
Szczyt, czy raczej wzniesienie, choć niepozorne, oferuje piękne i rozległe widoki na okolice:
Wracamy po rowery i jedziemy do schroniska. Przed budynkiem witają nas schroniskowe psiaki – Bójka i Furia, a tabliczka oznajmia czego możemy spodziewać się dalej ;-)
Miejsce rzeczywiście ma w sobie duży urok, położone z dala od cywilizacji urzeka prostotą i spokojem. Budynek z daleka wygląda na nieco podupadającą, starą chatę. Swój charakterystyczny wygląd zawdzięcza temu, że zbudowany został przez więźniów, z tego co mieli pod ręką. Wnętrze jest bardzo klimatyczne, znajduje się tam prawdziwa „babcina” kuchnia na drewno, gramofon, pianino i mnóstwo książek. Do tego brak wygód i zasięgu. Jeśli ktoś lubi takie klimaty, to z pewnością od razu się tam odnajdzie.
Schronisko kilka lat temu zmieniło gospodarzy, poprzednika nie miałam okazji poznać. Gawędzimy trochę z obecną gospodynią, ale jakoś nie czuję, żeby Łupków miał być moim „końcem świata”. Czuję, że to miejsce jest zbyt zawłaszczone przez gospodarzy, a gość zawsze będzie się czuł tylko gościem, a nie jak u siebie w domu.
Niemniej będąc w pobliżu warto tu zajrzeć i wyrobić sobie własną opinię.