HOSTEL
Po ukończeniu ACT do wylotu pozostały 3 dni. Na ten krótki czas naszym domem stał się hostel Sisimiut Vandrehjem (www.sisimiutvandrehjem.gl), popularne miejsce noclegowe o dobrym standardzie i w miarę przystępnych cenach. Z całego pobytu zdecydowanie najmilej wspominam posiadówy w jadalni w międzynarodowym (a przeważnie niemieckim ) towarzystwie i sympatyczne starsze małżeństwo Grenlandczyków, opiekujące się hostelem. Spotykamy tu prawie wszystkich, z którymi przemierzaliśmy Arctic Circle Trail. Gino z Katrin docierają do hostelu chwilę przed nami, Anna, Peter, Luisa i Christofer przychodzą kolejnego dnia. Spotykamy ich przed wejściem, wracając z zakupów. Cieszę się widząc Luisę uśmiechniętą i w dobrej formie. Z rozmowy dowiadujemy się, że po dotarciu do Sisimiut pierwsze kroki skierowali do szpitala, gdzie trafiła tym razem na kompetentną osobę i dostała szczepionkę i leki. Czas spędzony w hostelu upływa przeważnie na pogadankach, pichceniu i grze w karty.
Oczywiście te kilka dni w miasteczku to zbyt krótki czas by móc powiedzieć coś więcej o ludziach i ich zwyczajach, jednak chciałabym podzielić się kilkoma refleksjami jakie nasunęły mi się podczas pobytu, i wydarzeniami, które utkwiły w pamięci.
W trakcie wspólnych posiłków z Luisą i Christoferem dowiadujemy się różnych ciekawostek o życiu na Grenlandii jak i samych Grenlandczykach. Szczególnie zapamiętałam opowieść o genezie powstania języka. W grenlandzkim wiele słów składa się z wielokrotnie powtarzających się lub zdublowanych liter. Najczęściej występującymi literami są a, i, k, l, n, u i q, natomiast niektóry litery alfabetu w ogóle nie występują, jak na przykład „b”. Wyrazy często są bardzo długie i początkowo trudno nawet wizualnie do nich przywyknąć, nie wspominając o brzmieniu samej mowy. Grenlandczycy posiadają zupełnie inną filozofię wyrażania myśli, ich język jest opisowy przez co jeden długi wyraz oznacza przeważnie całe zdanie. Ponoć wynika to z faktu, że przy niskich temperaturach jakie występują na Grenlandii przez większość roku, ludziom zwyczajnie łatwiej było porozumiewać się wypowiadając jedno długie słowo wyrażające całą myśl, zamiast kilku zdań. Długaśne słowa zbudowane z określonej ilości powtarzających się liter, brzmią jak szczękanie zębami trzęsącego się z zimna człowieka. Być może taki sposób komunikacji to po prostu kwestia oszczędzania sił i energii w czasie srogich mrozów
Wspomniany wcześniej pracownik hostelu, starszy Grenlandczyk (kiedyś pochwalił się nam, że właśnie został pradziadkiem) zaskoczył nas kilkukrotnie. Przede wszystkim całkiem sprawnie posługiwał się językiem angielskim, co umożliwiło wzajemne poznanie się. Rozumiał też co nieco z niemieckiego. Któregoś dnia, podczas wspólnego pichcenia zapytał skąd przyjechaliśmy. Kiedy odpowiedzieliśmy, że z Polski rzekł: „Aaa, Poland, the union men!”, co jak mniemamy oznaczało Wałęsę Po czym dodał, że przez jakiś czas pracował w Gdańskiej stoczni (!). Takie to właśnie spotkania na krańcach świata…
Pamiętam też scenkę z jadalni, gdy Peter z Katrin głośno dyskutowali w ojczystym języku, sądząc z dalszego przebiegu zdarzeń, o tym, że tutejsza ludność jest jeszcze mało cywilizowana. Grenlandczyk w pewnym momencie przerwał im i z nieskrywanym oburzeniem, na cały głos, po angielsku zapytał: „Czy sądzicie, że my, Grenlandczycy, jesteśmy niczym dzicy i chodzimy w skórach? „My jesteśmy tacy sami jak Wy, Europejczycy!”
GRENLANDCZYCY I SISIMIUT
Z rozmów jakie odbyliśmy z Louisą i Christopherem wynika, że jego emocjonalna reakcja mogła mieć szerszy kontekst. Louisa opowiadała, że gdy przyleciała na studia do Nuuk, początkowo była zaskoczona faktem, iż w stolicy Grenlandii niełatwo porozumieć się z lokalsami w języku duńskim. Grenlandczycy, a przynajmniej ich część, ponoć do dziś są niechętni tej mowie, jako językowi najeźdźców, kolonizatorów. Jednocześnie czerpią z europejskiego stylu życia pełnymi garściami i nie chcą być postrzegani jako dziki lud północy. Rzeczywiście, Grenlandia jawi się przeważnie jako kraina srogich mrozów, śniegu i lodu, a wyobraźnia podsuwa obraz Grenlandczyka jako człowieka odzianego w skórzane buty i futro. Wizerunek ten nie jest daleki od prawdy, jeśli myślimy o północnej części wyspy. Jest to zresztą już chyba jedyne miejsce, gdzie kultywuje się tradycje i sposób życia Inuitów. Bardzo ciekawie opowiada o tym w radiowej Trójce Norbert Pokorski, podróżnik i polarnik [link do audycji] . Na południowym krańcu wyspy klimat jest jednak łagodniejszy, w związku z czym inny jest i styl życia mieszkańców. Ludzie nie żyją tu wyłącznie z polowań, ale i z „normalnej” pracy. W sklepie, w bibliotece, w warsztacie samochodowym, w piekarni, w hotelu, ale przede wszystkim – w porcie, gdyż Sisimiut jest miastem portowym, wolnym od pokrywy lodowej przez cały rok. Życie toczy się tu zwyczajnie, mieszkańcy ubierają się po „europejsku”, oglądają TV, robią zakupy w supermarkecie, odwiedzają bibliotekę, maja do dyspozycji nowo wybudowany dom kultury… Można powiedzieć, że nie doznaliśmy kulturowego szoku.
W powyższym kontekście reakcja opiekuna hostelu jest dużo bardziej zrozumiała.
Mówiąc o sposobach zarobku, trudno nie wspomnieć też o sektorze turystycznym, choć powiedzmy sobie szczerze – oferta lokalnych firm znajdzie zainteresowanie raczej u klientów o grubszym portfelu. Przelot awionetką w poszukiwaniu wołów piżmowych, przejażdżka psim zaprzęgiem, polowanie na renifery, rejs do Zatoki Disko w poszukiwaniu wielorybów – to pierwsze z brzegu atrakcje, których możemy tu doświadczyć dysponując odpowiednią ilością gotówki. Na rejs do Illulisat zdecydowali się Anna z Peterm i Gino z Katrin. Ci pierwsi w wersji okrojonej, bo w cenie mieli sam rejs + Zatokę Disko, ci drudzy w wersji full wypas gdyż ich wycieczka obejmowała 7 dniowy rejs zachodnim wybrzeżem Grenlandii, z pełnym wyżywieniem i mocą atrakcji po drodze, min. zwiedzaniem dawnych osad eskimoskich, oglądaniem gór lodowych, o wielorybach nie wspominając. Taka przyjemność kosztuje ok. 4000 zł od osoby.
Sisimiut
Sisimiut wygląda przepięknie na pocztówkach i niezliczonych galeriach w internecie. Kolorowe domki przyklejone do skał nad oceanem, na tle wysokich gór. Tego czego nie widać, to wszędobylska bylejakość i bałagan. Przed każdym domem, na każdym podwórku – każdego prywatny targ rozmaitości. Jak upadło – niech leży. Jak się zepsuło i zardzewiało – niech stoi. To wszystko na tle powiewającego na sznurkach prania i rozrzuconych dziecięcych zabawek i innych przedmiotów codziennego użytku. Tak wygląda otoczenie wielu budynków. Kiedy po zejściu z ATC błądziliśmy po uliczkach miasta w poszukiwaniu hostelu, w pewnej chwili weszliśmy pomiędzy bloki. W porównaniu do owego osiedla prywatne domki, z całym swoim rozgardiaszem, wyglądały niemal jak rezydencje. Blokowisko, jako takie, nijak nie wkomponowuje się w tamtejszy klimat i krajobraz. Najbardziej zdziwiła mnie jednak sama konstrukcja budynków, które zostały wzniesione z materiału podobnego do płyty pilśniowej. Trudno uwierzyć, że w tej szerokości geograficznej (dla przypomnienia, około 50 km od koła podbiegunowego) poza niezwykle krótkim okresem letnim, w czymś takim da się w ogóle mieszkać. Mieszkańcy bloków to osobna i niestety smutna historia tej ziemi. Na Grenlandii sporym problemem społecznym jest alkoholizm (w Sisimiut na ten przykład, po godzinie 18.00 obowiązuje prohibicja). Cytując za hornsund.igf.edu.pl : ”Można sobie wyobrazić rozmiar przemian społecznych jakie musiały nastąpić od chwili, kiedy prostych myśliwych przeprowadzono do mieszkań w blokach. Ktoś, kogo ojciec nadal jest łowcą, może pracować przy urzędniczym biurku, a w czasie wolnym uczyć się jazdy na nartach u norweskiego instruktora. Przemiany nastąpiły w ciągu niecałych dwóch pokoleń i nie obyły się bez skutków ubocznych. Być może dlatego tak powszechny jest na Grenlandii alkoholizm, a odsetek samobójstw należy do najwyższych na świecie (średnio jedno na tysiąc mieszkańców rocznie (…)” Mimo tej ciemnej karty w historii kraju, Grenlandczycy których spotkaliśmy, niezależnie od zajmowanego statusu społecznego , zawsze byli wobec nas bardzo otwarci i życzliwi. Wystarczy wspomnieć mężczyznę z owego blokowiska, który słysząc że szukamy hostelu , zaproponował nam nocleg w swoim mieszkaniu nie chcąc za to żadnych pieniędzy. Z kolei Katrin z Gino zostali zaproszeni „z ulicy”, by świętować rocznicę ślubu wraz z przypadkową grenlandzką rodziną. Gdy koczowaliśmy na lotnisku w Kangerlussuaq oczekując na lot powrotny, panie z obsługi baru po godzinach pracy dolewały nam bezpłatnie kawy z ekspresu. I jeszcze kobieta z hotelu Sisimiut, która widząc że nie śmierdzimy groszem, pokierowała nas do taniego hostelu, rezerwując telefonicznie pokój. Te i inne drobne gesty, dzięki którym zapamiętamy Grenlandię nie tylko z przepięknych widoków.
(…) Im bliżej portu, tym miasteczko coraz wyraźniej nabiera robotniczego charakteru i zaczyna przypominać jeden wielki plac budowy. Port nie jest duży, więc zapoznanie się z nim nie zajęło nam wiele czasu, natomiast to co przykuło naszą uwagę, to dzikie wrzaski dobiegające znad kanału po przeciwnej stronie. Zaciekawieni poszliśmy w stronę głosów i przypadkiem trafiliśmy na zawody kajakarskie dzieci. Dzieciaki ścigały się na wyznaczonej bojami trasie, w wąskich i bardzo zwrotnych kajakach jednoosobowych. Drużyny były mieszane, ścigały się jednocześnie dziewczynki i chłopcy, w różnym wieku. Z brzegu dopingowali ich zawzięcie koledzy oraz całe rodziny, w sposób, jaki postawiłby na nogi umarłego. Ta radosna atmosfera udzieliła się i nam, dlatego zabawiliśmy na zawodach dłuższą chwilę pstrykając zdjęcia i obstawiając swoich faworytów.
(…) Spacerując uliczkami Sisimiut widywaliśmy grupki młodzieży, ewidentnie zafascynowanej stylem życia rówieśników z USA. Widok grenlandzkiego nastolatka w luźnych ciuchach, z magnetofonem na ramieniu wprawił mnie w większe zdziwienie, niż gdybym spotkała go w stroju ludowym. Nie to, żeby nam inne wzorce były obce, ale… Obraz tego chłopca wywołał we mnie mieszane uczucia. Świat jest piękny i ciekawy, bo jest tak różnorodny. Szkoda byłoby tę różnorodność zatracić. Oczywiście trudno oczekiwać, że w czasach swobodnego dostępu do mediów, dzięki którym młodzi Grenlandczycy mogą zobaczyć jak żyją rówieśnicy jak świat długi i szeroki, zamkną się oni w skansenach i będą paradować w futrach z królika. Ale dlaczego to akurat kultura z kraju Wuja Sama wszędzie jest tak chętnie przyjmowana i brana za własną, czasem trudno mi zrozumieć. Z innej beczki – przeciętni dorośli mieszkańcy miasta na co dzień ubierają się bardzo zwyczajnie. Poza osobami zajmującymi nieco bardziej reprezentacyjne stanowiska, jak np. recepcjonistka w hotelu, ludzie mijani na ulicy wyglądali podobnie: podkoszulki, dresy, jeansy, klapki. Mężczyźni i kobiety ubrani skromnie, czasem byle jak, sprawiający wrażenie jakby kompletnie nie przywiązywali wagi do swego wyglądu i nie czuli potrzeby, by się za jego pomocą wyróżnić. Raz na jakiś czas spotykaliśmy wystylizowane dziewczyny i chłopców z modnymi fryzurami. Myślałam sobie wówczas, że to pewnie młodzież, która wyjechała do Danii na studia, odwiedza rodziny w czasie wakacji. Ponoć wielu młodych ludzi, którzy raz „lizną” Europy już tu nie wraca na stałe, upatrując swoich szans i możliwości poza wyspą. Niezależnie od wspaniałych walorów przyrodniczych Grenlandii, naprawdę trudno się temu dziwić. Na mnie Sisimiut zrobiło nieco przygnębiające wrażenie. Robotnicze miasteczko przez pół roku pogrążone w ciemności. Praca w porcie, usługach i turystyce wydaje się być wszystkim, co oferuje młodym ludziom. Poza tym Sisimiut jest zupełnie odcięte od reszty wyspy. Będąc tam często wyobrażałam sobie jak by to było zostać tu na zawsze…? Brak połączeń lądowych z innymi miejscowościami, poczucie bycia uwięzionym byłyby dla mnie chyba największą barierą. Dobrze jest być w tętniącym życiem mieście, wiedząc, że w każdej chwili możesz z niego uciec na łono natury. Dobrze jest przebywać w największej dziczy, wiedząc, że w każdej chwili możesz wrócić do swojego wygodnego życia. Nie musisz, ale możesz. Tu tego wyboru brak. Celowo pomijam poruszanie się drogą powietrzną, gdyż trudno uznać ją za codzienny i tani sposób podróżowania Odcięcie, izolacja, swoista klaustrofobia. Acz w bajecznych okolicznościach przyrody
(…) Miasteczko sprawiło nam jeszcze jedną niespodziankę, choć prawdę powiedziawszy – do dziś nie mamy 100% pewności, że nasze oczy widziały to, co myślimy, że widziały. Któregoś popołudnia wyszliśmy na spacer kierując się w stronę punktu widokowego, położonego na skarpie nad samym oceanem. Z tego miejsca rozpościerał się cudowny widok na góry, Atlantyk i dużą część Sisimiut. Niedaleko brzegu z wody wyłaniała się grupa skał, o którą rozbijały się spienione fale. Kojący i hipnotyzujący widok. W pewnej chwili naszą uwagę przykuło jeszcze coś. W pobliżu skał utworzył się spory wir, a w jego środku co i rusz pojawiały się i znikały czarne grzbiety. Czy możliwe, że to wieloryby??? W tym czasie obok nas zgromadziła się grupka lokalsów, którzy z takim samym zaciekawieniem obserwowali wodę i pokazywali sobie nawzajem to zjawisko. To był właśnie drugi raz, kiedy pożałowałam, że nie zabraliśmy lornetki.
Pośrodku wir i co i rusz wyhylające się czarne grzbiety (?), a na pierwszym planie grenlandzkie psy, trzymane grupkami na obrzeżach miasteczka.