Po dotarciu na kwaterę orientuję się że zostawiłam w domu portfel, a w nim dowód osobisty i prawko. Na szczęście ominął mnie pierwszy w życiu mandat, ale co z przejściem granicznym? Niby strefa Schengen itd, no ale… Gospodarz twierdzi, że musiałybyśmy mieć niebywałego pecha, gdyby na granicy żądali od nas dowodów. Mam spore wątpliwości co do ‘niebywałego’, ale i tak nie pozostaje nam nic innego jak iść i się przekonać. Sobota wita nas piękną pogodą, która wg prognoz ma się utrzymać mniej więcej do południa. Po krótkiej dla nas nocy, początkowy plan wyjścia o 5.00 przesuwa się na 6.30.Świadomość, że musimy przejść najdłuższą z tatrzańskich dolin początkowo budzi mieszane uczucia, ale po dojściu do Polany Białej Wody zmieniamy zdanie, widoki przepiękne, zapowiada się naprawdę fajna trasa.
W sielankowej scenerii i atmosferze docieramy w okolice Doliny Litworowej, skąd widać próg Doliny Kaczej. Okazuje się, że średnio stoimy z czasem, więc postanawiamy narzucić tempo i kolejny dłuższy przystanek zrobić nad Litworowym Stawem. Słońce pali niemożliwie. W końcu doczłapujemy się nad Litworowy, zajmujemy strategiczne miejsca i rozpoczynamy odciążanie plecaków :-) Zgodnie z prognozą, pogoda zaczyna się psuć i robi się burzowo. W trakcie popasu przeżywamy niemiłą przygodę, siostra traci na chwilę przytomność. Prawdopodobnie skutek dwóch zarwanych nocy… Następuje akcja pt. nogi do góry, głowa w dół + czekolada. Jakiś dobry człowiek częstuje napojem energetycznym. Chwila odpoczynku i sytuacja opanowana. Pogoda nadal niepewna, trochę grzmi, ale będąc już tak blisko, postanawiamy iść na Polski Grzebień (2200 m n.p.m). Tuż przed Grzebieniem przejaśnia się na chwilę, dobrze widać Małą Wysoką, wstępują w nas nowe siły.
Po krótkiej zabawie z łańcuchami docieramy do celu. Na Grzebieniu dość tłoczno. Podziwiamy imponujący masyw Gerlacha, który wyłonił się z chmur na jakieś 30 sekund, jemy i zastanawiamy się czy wchodzić na MW czy schodzić do Doliny Wielickiej. Głupio byłoby odpuszczać w takim miejscu, ale pioruny i grzmoty szybko wskazują kierunek dalszej wędrówki. Szkoda mi tej Małej Wysokiej, szkoda przeraźliwie, ale co się odwlecze… etc etc.. Do Śląskiego Domu docieramy z wodą w butach, na szczęście aparat nie przemókł i nawet udało się zrobić kilka zdjęć. Dolina Wielicka jest przepiękna, fragmentami przypominała mi Dolomity. Śląski Dom w tym otoczeniu wygląda jak mały architektoniczny potworek.
Krótka przerwa na łyk herbaty i pędzimy w dół. Do Starego Smokowca docieramy o 19.00, mijając się o włos z ostatnim busem do Zakopanego (godz. 18.55). Początkowo próbujemy złapać stopa, ale po jakimś czasie dajemy sobie spokój i w akcie desperacji kierujemy się w stronę postoju taxi… Okazuje się, że ta przyjemność będzie nas kosztować 30 euro, a więc trochę ponad 40 zł na głowę, co w perspektywie spania w krzakach nie jest wielką tragedią ;-)
Po powrocie, rano od naszych gospodarzy dowiadujemy się o rażonym piorunem taterniku, jak się później miało okazać, nie jedynej ofierze tego dnia..
Po pełnej wrażeń sobocie stwierdzamy, że w ramach turystyki i rekreacji wrócimy przez Pieniny. Zero włóczenia się, zero wysiłku, podziwianie widoków zza szyby itp. No… chyba że szybki myk na Sokolicę :-)
Powrót z Pienin do domu to temat na osobną historię. Korki, deszcz, zerwany most, trochę błądzenia. Ostatecznie na miejsce dotarłyśmy ok. 3 w nocy, ale co tam , było warto :-)