To miał być krótki, przedsylwestrowy wypad na pożegnanie roku, choć warunki od czasu świąt nie dawały wielkich nadziei na wyjście powyżej schroniska. Tak czy inaczej, w piątek zbieramy manatki i ruszamy do Zakopanego, wszystko jest lepsze niż gnicie w czterech ścianach, w mieście. Wieczorem docieramy na Ornak. Pierwsza dobra wiadomość to ta, że znalazła się dla nas miejscówka w pokoju. Druga wisi na niebie w postaci jasnego księżyca i miliona gwiazd.
Czyżby zapowiadała się lampa…? Tym razem pogoda zrobiła nam miłą niespodziankę i sobota powitała bezchmurnym niebem. Niespiesznie zaczynamy podejście na Iwaniacką Przełęcz, a wraz z nami grupka młodzieży w wieku licealnym, która mi zawzięcie „paniuje”. Ehh :-) Będziemy mijać się z tą wesołą kompanią aż do samego Starego Robota, który ostatecznie wyklarował się jako nasz cel. Na Ornaku następuje szybka ocena warunków, no cóż, szału nie ma. Śnieg jest sypki, miejscami jedynie z wierzchu pokryty zlodowaciałą warstwą i jest go dość mało. Wiatr i temperatura oscylująca w okolicach zera, w perspektywie czasu zapowiadają przeskok z lawinowej jedynki na dwójkę.
Postanawiamy dojść do Gaborowej Przełęczy i tam zdecydować czy idziemy dalej i gdzie. Nie czuję się najlepiej tego dnia, dlatego zajmuje nam to trochę czasu, ale po dojściu na przełęcz już nie ma odwrotu ;-) Ruszamy w kierunku Starorobociańskiego walcząc z wiatrem i grawitacją.
W powoli zachodzącym słońcu dochodzimy na szczyt. Wiatr nie daje za wygraną wywiewając z nas resztki ciepła, dlatego nie zabawiamy tam długo. Kilka zdjęć, raki na buty i pędem w dół, by zdążyć przejść przez grzbiet Ornaku przed zapadnięciem zmroku. Po letnich przygodach mam szczerą awersję do nocnych eskapad i wyszukiwania szlaku po omacku.
Zagęszczamy ruchy. Dzień żegna nas pięknym zachodem słońca, chyba najładniejszym jaki do tej pory widziałam w górach…
…jednak nie ma tego złego… :-)