Ferrata Lipella
skala trudności: 4/6
Startujemy wcześnie rano z parkingu przy szosie na Passo Falzarego. Pogoda jest idealna. Na wysokości schroniska Dibona widzimy, że na ferratę zmierzają prawdziwe tłumy, mija nas m.in dziewczyna z ręką na temblaku… Cześciom, hajom, hejom i bondziornom nie ma końca. Po niedługim czasie docieramy do początku ferraty, która wita nas powojennym tunelem – 500 metrów w prawdziwie górskim otoczeniu ;-) Wygoda bierze górę nad zapędami fotograficznymi i lustrzanka ląduje w plecaku.
Po pokonaniu tunelu kolejne odcinki Lipelli to trawers po tofanowych półkach na przemian z pionowymi odcinkami ferraty, poprowadzonej w dobrze urzeźbionej skale. Pokonujemy je bez trudności, nie trzeba tu szczególnej siły, za to przydatne jest jakiekolwiek doświadczenie wspinaczkowe, balans ciała bardzo ułatwia sprawę i pozwala nie zarzynać rąk na wciąganiu się po stalówce.
W taki sposób dochodzimy do dużej półki na wysokości 2700 m n.p.m., tutaj znajduje się rozwidlenie tras, jedna to ciąg dalszy Lipelli, druga daje możliwość wycofania się do schroniska Giussani normalnym szlakiem. Odpoczywamy tu dłuższą chwilę i ruszamy dalej.
Po chwili dochodzimy do nieubezpieczonej stalówką półki, odsłania się w całej okazałości słynny amfiteatr Tofany di Rozes. Część osób rezygnuje w tym miejscu i zawraca. Półka z bliska nie jest tak groźna jak mogłoby się wydawać, ale wolałabym nie być na niej w czasie deszczu… Dochodzimy do jej końca i zaczynamy wdrapywać się amfiteatrem.
Jak dla mnie to najciekawsza i najładniejsza część całej ferraty, zwłaszcza widok z góry robi wielkie wrażenie. Tu ubezpieczenia się kończą i do pokonania pozostaje jeszcze kawałek wydeptaną ścieżką na szczyt. Ten odcinek to dla mnie prawdziwa mordęga, jestem już mocno zmęczona ale mobilizuje siły i zwiększam uwagę bo przed nami spory płat śniegu. W tym momencie bardzo przydałby się czekan i raki, ale że mamy tylko kijki to przechodzimy go wyjątkowo ostrożnie, bo jest gdzie polecieć.
Jeszcze kawałek i nareszcie – szczyt. Bartek się cieszy, a ja padam ze zmęczenia. Nie pamiętam trasy która tak dałaby mi w kość. Wychodzi lenistwo i brak formy… Na wierzchołku nie zabawiamy długo bo pogoda, i tak łaskawa tego dnia, trochę zaczyna się psuć.
Schodzimy podziwiając pozostałe dwie Tofany i grupę Fanis w zachodzącym słońcu. Do samochodu docieramy tuż po zmroku, po 15 godzinach od wyjścia na szlak… Czas haniebny, ale za to spełniło się kolejne małe marzenie… :-)