Torre Lusy 2280 m n.p.m – ściana północna
wycena: III-IV
długość drogi: 122 m
wyciągi: 6
Trzeci i ostatni dzień względnie dobrej pogody. Reszta urlopu jest wielką niewiadomą, ale generalnie aura ma się pogorszyć. Po dwóch dniach wspinania nie spinamy się na nic poważnego, tylko jedziemy restować się pod Cinque Torri. Jest to rejon kursowych i sportowych dróg, z fantastycznymi widokami na sąsiednie grupy górskie.
Nieskrywany zachwyt maluje się na twarzach :D :D :D
Kilka z ładniejszych i popularniejszy dróg znam już z poprzedniego wyjazdu, dlatego tym razem chciałabym spróbować czegoś nowego. Wybór utrudnia fakt, że po całonocnym deszczu północne ściany są mokre i zimne, a południowe okupowane przez grupki wspinaczy. Ostatecznie upatrujemy sobie drogę na Torre Lusy, która po wstępnych oględzinach wydaje się przyjazna i w miarę sucha. Ciekawostką jest, że po wdrapaniu się na tę wieżę 120-metrową linią, zejście odbywa się za pomocą jednego, 40-metrowego zjazdu w zupełnej ekspozycji. Musimy to sprawdzić :)
Pierwsze dwa wyciągi są bardzo krótkie (po 22 m) więc postanawiamy połączyć je w jeden. Sebastian wchodzi w pierwszy, za IV-. Początek wspinaczki jest dość czujny, ponieważ dolny odcinek okazuje się być trochę mokry. Wyżej skała wygląda lepiej i mój partner rozkręca się z każdym kolejnym ruchem, szybko dochodząc do stanowiska. Drugi wyciąg to wyjście trójkowym zacięciem na rampę. Zanim dostaję znak, że mogę iść jestem już nieźle przemarznięta. Ręce mam zgrabiałe, a dodatkowo baletki od początku dają mi w kość. Męczę się na tej nieszczęsnej ściance, wściekam na buty i nie myślę o niczym innym, jak dojściu do stanowiska i pozbyciu się ich ze stóp. Ładny mi REST :) Dochodzę do Sebastiana jakaś rozbita i skonsternowana… Postanawiam odpuścić dziś prowadzenie i składam to zadanie na jego ręce. Sebastian ma za to zdecydowanie „swój dzień”, więc przyjmuje je z radością ;) Kolejne dwa wyciągi za IV i IV- również łączymy w jeden i są to zarazem najfajniejsze metry na całej drodze. Być może to przez zimo, ale odbieram je jako całkiem syte IV. Po tej rozgrzewce mój organizm wskakuje na nieco wyższe obroty. Widzę, że Sebastianowi ta droga sprawia dużą frajdę, więc i mi poprawia się nastrój, zwłaszcza, że widoki mamy wyborne.
… choć Tofana wygląda na nieco naburmuszoną ;)
Przed nami ostatnie dwa wyciągi, które i tym razem łączymy w całość. Pierwszy prowadzi czwórkową ścianką, drugi trójkową – aż do wierzchołka. Między nimi znajduje się przejście długą półką porośniętą kosówką. Sebastian po założeniu ostatniego stanu zaczyna wybierać luz, ale idzie mu to strasznie opornie. Niestety, nie jestem w stanie pomóc mu z dołu, lina musiała przyklinować się gdzieś w połowie wyciągu. W końcu słyszę z góry, że mogę iść. Dochodzę do półki między wyciągami i odblokowuję linę, która oczywiście zaplątała się w kosówce. No cóż, mamy nauczkę, że jak się człowiek spieszy to się diabeł cieszy. Na wierzchołku Torre Lusy robimy kilka zdjęć po czym kierujemy się zachodnią grańką na półkę poniżej, w poszukiwaniu ringu zjazdowego.
Nareszcie trochę słońca :) Półka jest spora i nie ma siły by ją przeoczyć. Z lekkim niedowierzaniem patrzę w dół. Czy 50 metrów liny faktycznie wystarczy, by spokojnie zjechać? Jeśli nie, to dopiero okaże się, kto z nas odrobił lekcję z prusikowania :D Pierwszy Sebastian:
Iiiii zaczyna się jazda bez trzymanki:
Jeździec bez głowy
Mój instruktor na kursie skałkowym mawiał, że większości kursantom największą frajdę sprawiają zjazdy, czego nie potrafiłam zrozumieć… aż do dziś :D
Wracamy w dobrych humorach, Sebastian zachwycony drogą, ja podjarana zjazdem jak dzieciak, a na zakończenie dnia pizza w pizzeri Cinque Torri ;)