Wołowa Turna (2373 m n.p.m) – Droga Świerza
wycena: III
długość drogi: 150 m
wyciągi: 6
W sobotę, ostatniego dnia pobytu w Popradzkim Plesie, nadchodzi zapowiadana, dłuuugo wyczekiwana lampa. W dobrych humorach ruszamy rankiem na spotkanie z Wołowinką, a z nami jednocześnie jakieś 20 innych osób szlakiem na Rysy… Droga upływa na mijankach z turystami i pokonywaniu kolejnych zakosów i tak aż do Żabich Stawów. Tam odbijamy ze szlaku w lewo okrążając Wielki Żabi Staw, w międzyczasie robiąc krótki przystanek na herbatę. Nasz cel prezentuje się z tego miejsca naprawdę godnie, wyraźnie oddzielone żeberko z dołu wygląda dużo bardziej zadziornie, niż wskazuje na to wycena drogi.
Sama Żabia Dolina jest wspaniała, to bez wątpienia jedno z ładniejszych miejsc jakie widziałam w Tatrach. Na zachód od stawów wyłania się Grań Baszt. Spoglądam na nią z uczuciem goryczy spowodowanym niedawną porażką, jednak wciąż kusi tak samo…
Niestety, czas goni, więc po serii zachwytów i zdjęć zwijamy manatki i pędzimy pod ścianę wydeptaną ścieżką. Z lekkim niepokojem obserwujemy, że również w stronę Wołowej zmierza sporo ludzi, co może mocno obniżyć nasze szanse na powrót tego samego dnia do Krakowa. Jak bardzo mocno – o tym mieliśmy się dopiero przekonać… Omijamy pierwszy II-kowy wyciąg, który delikatnie mówiąc, wygląda mało atrakcyjnie, i podchodzimy wprost na trawiasty zachód do początku drugiego. Tam doznaję lekkiego szoku, bo u stóp Wołowej kłębi się tłum wspinaczy oblegających różne drogi. Klimatem to wszystko przypomina nieco krakowską Jurę :-) Na naszej drodze wspina się już jeden dwójkowy zespół, drugi, trójkowy właśnie wchodzi w ścianę. Nie pozostaje nic innego jak zająć kolejkę i uzbroić się w cierpliwość.
W końcu nadchodzi nasza kolej. Trochę zniecierpliwiona rozpoczynam drugi (a nasz pierwszy) wyciąg i już na samym początku odbijam zbyt mocno w lewo, wspinając się ścianką, którą na oko wyceniamy na IV-/IV. O pomyłce orientuję się zbyt późno by prostować drogę, więc zakładam stan poniżej właściwego miejsca, by dodatkowo nie łamać liny. Ściągam do siebie Sebastiana, który przejmuje ode mnie sprzęt i dochodzi do właściwej półeczki, gdzie zakłada stanowisko. Tam rozpoczynam drugi, łatwy wyciąg (II), tym razem bez komplikacji dochodząc do stanu ze spitów. Przed nami skalny koń (III), jak dla mnie najfajniejszy odcinek całej drogi Świerza, który prowadzi ściśle krawędzią.
Szkoda tylko, że jest on tak krótki. Prowadzi Sebastian, który po pokonaniu konika dochodzi do kolejnego obitego stanu, a tam – korek. Nasza droga zbiega się w tym miejscu ze Staflovką. Z obitego stanowiska akurat inny zespół rozpoczyna zjazd, a drugi właśnie do niego dochodzi. Zanim stanowisko się zwalnia mija dużo czasu, który wykorzystuję na objadanie się i robinie zdjęć, natomiast Sebastian pomaga ściągnąć pierwszemu zespołowi linę. W tym samym momencie Drogą Stanisławskiego wspina się trójkowy zespół. Przyglądam się z zaciekawieniem jak kolejno radzą sobie z wytrawersowaniem płytą z pod przewieszki, a wymaga to odrobiny gimnastyki. Droga wygląda bardzo ciekawie i marzy mi się jej przejście w kolejnym sezonie.
Tymczasem nadchodzi moja kolej na pokonanie konia, a następnie poprowadzenie przedostatniego wyciągu, który prowadzi II-kowym terenem po prawej stronie żebra. Ten odcinek rozczarowuje mnie mocno, bo wygląda jak zwykłe kartoflisko. Mam duże wątpliwości co do jego przebiegu, bo teren wydaje się być aż nazbyt łatwy, ale dwa kolejne zespoły, które w międzyczasie dochodzą do wspólnego stanu zapewniają, że jest to dobra droga. Mimo wszystko, po wyjściu na około połowę długości liny zakładam stan i ściągam do siebie Sebastiana, bo nie mam przekonania czy idę prawidłowo. Sebastian postanawia zrobić z tego miejsca dalsze rozpoznanie terenu, które kończy się w zasadzie tuż po szczytem :-) Dochodzę do niego szybko, zostawiamy w tym miejscu liny i po głazach wdrapujemy się na wierzchołek. Spędzamy tam tylko chwilę, gdyż widoków niemalże brak, a przede wszystkim zrobiło się już dosyć późno. Ponieważ nie zabraliśmy ze sobą normalnych butów, decydujemy się na zjazd.
Pierwszy kończy się w okolicy wspólnego stanu nad skalnym koniem, skąd chcemy zjechać wgłąb żlebu na prawo od naszego żeberka. Niestety, podczas ściągania liny, klinuje się ona między głazami. Po dłuższej szamotaninie prosimy wspinający się obok słowacki zespół o pomoc w jej uwolnieniu. Obiecują zająć się naszą liną po ukończeniu swojej drogi. Mijają kolejne minuty… Po jakimś czasie i z pewnymi komplikacjami, udaje się odzyskać sznurek. Robimy następny zjazd do żlebu, powoli i bardzo uważając by lina nie zaklinowała się ponownie. W tym samym czasie nasz „zespół ratunkowy” zjeżdża tym samym żlebem z innego stanu.
Spotykamy się w jednym miejscu i wszyscy pokonujemy ostatni odcinek żlebu na naszym sznurku. Jeszcze raz dziękujemy serdecznie słowackiej parce za pomoc, bez której mielibyśmy poważny problem i rozstajemy się w miejscu startu. Cała wspinaczka przez korki na drodze i problemy w zjeździe zajęła nam niespodziewanie dużo czasu, szpej do plecaków pakujemy już w ostatnich promieniach słońca. Najgorsza jednak była perspektywa schodzenia w trudnym, nieznanym i nieoznakowanym terenie nocą, przy świetle czołówek. Drogę powrotną wspominam jako istny koszmar, ostrożne stawianie krok po kroku, gubienie i odnajdywanie ścieżki, wytężanie wzroku w poszukiwaniu kopczyków, usilne przywoływanie z pamięci szczegółów z podejścia…
Całe to zejście, które trwało potwornie długo, kompletnie mnie rozstroiło i wymęczyło psychicznie. Gdy wreszcie docieramy do szlaku, oddychamy z ulgą – dawno nic nie cieszyło mnie tak mocno, jak widok skały maźniętej dwukolorową farbą. W schronisku meldujemy się o godzinie 00:30, posilamy się nieco i padamy jak muchy na korytarzowej kanapie. Aby jednak nie kończyć tak ponurym akcentem, kolejnego dnia, po przeanalizowaniu całej akcji uznajemy zgodnie, że mimo kilku pechowych sytuacji i popełnionych błędów, Wołowinka smakowała wybornie i warto było czekać.