Dystans – 20 km
Podejścia – 500 m
Zejścia – 625 m
7.07.2015
Ostatni poranek w dziczy, ostatnie śniadanie w chatce. Wstajemy niespiesznie, choć mamy do pokonania 20 kilometrów i mgliste perspektywy na nocleg w Sisimiut. Trudno opuszczać to miejsce mając świadomość, że najprawdopodobniej nigdy tu nie wrócimy. Na zewnątrz wita nas kolejny piękny, słoneczny dzień. Rozglądam się po okolicy, jak gdyby można było „napatrzeć się” na zapas i utrwalić na dłużej ten wyjątkowy obrazek. Przygotowujemy plecaki do drogi, zamykamy drzwi chatki na skobel i kierujemy swe kroki w stronę wydeptanej ścieżki. W tym momencie do chatki dociera para młodych ludzi. Dziewczyna zagaduje nas dopytując, czy nie widzieliśmy po drodze dwójki Polaków z telefonem satelitarnym, z którego pilnie potrzebują skorzystać. Po chwili konsternacji, nasze nie do końca obudzone głowy w końcu załapały, że to chyba chodzi o nas… Dziewczyna i jej towarzysz wyglądają niewyraźnie, więc dopytuję co się właściwie stało. Luisa, bo tak jej na imię, zaczyna opowiadać, że kiedy łowiła ryby w jednym z fiordów dwie chatki temu, zaatakował ją lis polarny, zachodząc od tyłu i gryząc w łydkę. Strach przed wścieklizną spowodował, że zerwali się do drogi i maszerują tak od 50 godzin, z krótką przerwą na sen, by jak najszybciej dostać się do lekarza w Sisimiut. O naszym istnieniu dowiedzieli się od spotkanych nad ranem Niemców. Fatalna historia… Najgorsze, że jedyną rzeczą jaką możemy dla nich zrobić w tej sytuacji, to dać im ten nieszczęsny telefon… Ale wątpię by w takim miejscu można było liczyć na sprowadzenie pomocy i zastrzyk. W czasie gdy Luisa usiłuje dodzwonić się do przychodni, rozmawiamy z Christopherem, który opowiada nam trochę o ich wyprawie. Ona jest Dunką, a on Szwedem, poznali się w Nuuk – stolicy Grenlandii, w trakcie rocznej wymiany studenckiej, która właśnie dobiega końca. Spędzają tu ostatnie wakacje przed powrotem do domu. Kraj, który dla nas jest wielką przygodą, dla nich przez rok był naturalnym środowiskiem życia. Żałuję, że przyszło nam się spotkać w takich okolicznościach, bo chętnie porozmawialibyśmy o tym jak się tu żyje, jacy są ludzie, kultura, zwyczaje i co warto zobaczyć.
Rozmowa z lekarzem okazała się kompletną porażką, gdyż doktor na pytanie o symptomy wścieklizny i przeciwdziałanie chorobie, zaczęła posiłkować się internetem. Biedna Luisa, jakby jej wrażeń było mało, zdołała się jedynie dowiedzieć, że szczepionkę należy podać do 6 godzin od ugryzienia, a po tym czasie można już tylko mieć nadzieję, że w ciągu kolejnych 6 tygodni choroba się nie rozwinie. Jak się później okazało, nie do końca jest to prawdą, ale na tę chwilę dziewczyna została z informacją, że jest duża szansa że została zarażona wścieklizną, która do dziś jest chorobą śmiertelną. Nie mając lepszego pomysłu na to jak możemy pomóc, dajemy im różnego rodzaju opatrunki i leki przeciwbólowe. Rana na szczęście okazała się niewielka. Wyglądała jak niewielkie draśnięcie i dobrze się goiła, ale zwierzak podobno zachowywał się podejrzanie. Po ugryzieniu ani myślał odejść, choć odganiali go patykami, a w nocy przyszedł ukraść z namiotu but. Przed odejściem proponujemy, że zostawimy im telefon w razie gdyby działo się coś niedobrego, ale odmawiają twierdząc, że dadzą sobie radę i jedyne czego im teraz trzeba to sen i odpoczynek. Nie męcząc ich dłużej pytaniami i swoją obecnością żegnamy się licząc, że wkrótce spotkamy się jeszcze gdzieś w Sisimiut.
Po drodze rozmyślam nad tym co ich spotkało. Na taką sytuację trudno się przygotować i prawdę mówiąc nawet nie braliśmy pod uwagę zagrożenia wścieklizną, planując wyjazd. Poza tym Grenlandia wymieniana jest jako jedno z państw, których problem wścieklizny nie dotyczy. Mam nadzieję, że ta historia dobrze się skończy…
Ruszamy w drogę. Pierwsze kilometry prowadzą wzdłuż fiordu. Dopiero teraz w pełni widać jego wielkość.
Po kilku kilometrach dochodzimy do głównego podejścia na tym odcinku. Według mapy prowadzi ono na kolejny płaskowyż, którym będziemy poruszać się przez większą część drogi. 500 metrów w górę na tym naleśnikowatym terenie robi wrażenie Będąc prawie na miejscu dostrzegamy w oddali stożkowaty kształt, który początkowo biorę za oznaczenie wierzchołka. Jakie jest nasze zdziwienie, gdy ów „stożek” okazuje się toaletą..!
Ktoś miał fantazję
Widok na przebytą część szlaku (prawy brzeg) i rozległy fiord.
Płaskowyż wita nas kolejnymi spiętrzeniami i sporymi płatami zmrożonego śniegu, pod którymi płynie woda. Lawirujemy od śniegu po skaliste grzbiety, szukając najdogodniejszego przejścia. Po jakimś czasie na horyzoncie ukazują się ostre, skaliste szczyty. Widok, jak na ACT, rzadki i niespodziewany, więc tym bardziej cieszy oko
Z każdym kolejnym krokiem zbliżającym nas do Sisimiut zwiększa się ilość mijanych śmieci najróżniejszego gatunku: od linek, prętów, desek, puszek, po zdezelowane sanie zaprzęgowe. W jednym miejscu nagromadzenie odpadków jest bardzo duże, a sam teren oznaczony czymś na kształt chorągiewek, czy raczej tym co po nich zostało. Wygląda na to, że zimą odbywały się tu jakieś zawody, po których niestety zapomniano posprzątać, a topniejący śnieg obnażył całe to paskudztwo. Dochodzimy nad niewielkie jeziorko i zarządzamy pierwszy dziś dłuższy popas. Od chwili wejścia na płaskowyż wiatr wyraźnie daje odczuć, że zbliżamy się do oceanu. Wciągam puchówkę i delektuję się gorącą herbatą. Jednak to już nie „to”. ACT jaki znamy przeszedł do historii wraz z opuszczeniem ostatniej chatki. Ślady cywilizacji, i to w najgorszym wydaniu, są tu aż nazbyt wyraźne. Korzystając z okazji i mnóstwa walających się tu sznurków, bierzemy kilka na zapas. Zgodnie z przeczuciem, po chwili pęka konstrukcja trzymająca podeszwę w jednym bucie, a po jakimś czasie i w drugim. I tak na przemian. Sebastian jak zwykle robi co może by ułatwić mi dalszą wędrówkę.
Spojrzenie wstecz. Roztopy, roztopy, roztopy.
Zbliżając się do krańca płaskowyżu możemy podziwiać zadziorne szczyty w całej okazałości. Otwiera się również widok na dolinę, do której za chwilę będziemy schodzić. Do tej chwili na szlaku nie spotkaliśmy żywej duszy. Dopiero w zejściu mijamy pierwsze tego dnia osoby. Z przeciwnej strony zmierza trzypokoleniowa rodzina. Dziewczynka, na oko 8 letnia, za nią tata ok. 40 lat, i dziadek +/- 70 lat. Ojciec dziewczynki, a zarazem lider tego pochodu mówi nam, że w ubiegłym roku pokonał szlak sam, od drugiej strony, i tak mu się spodobał że postanowił pokazać go rodzinie. Córka i dziadek z racji wieku wymagają zwiększonej uwagi i troski, a tu w razie czego nie ma szybkiego odwrotu. Podziwiam gościa, że podjął się takiego wyzwania, a zwłaszcza ogarniania spraw higieniczno-toaletowych małej dziewczynki w pozbawionych wygód (i mamy!) warunkach. Oczyma wyobraźni widzę siebie pod opieką ojca na takiej wyprawie – skołtuniony włos, 3 cm brudu, skarpetki nie do pary, dziurawe spodnie… Żegnamy się i trzymamy kciuki, by wszystko poszło po ich myśli.
Będąc już w dolinie spotykamy dwóch Skandynawów… i Filipińczyka. Jeden z Panów przyodział już na początku wędrówki buty typu wodery – doskonały wybór
Jak zwykle, to co z góry wydawało się krótkim odcinkiem, w praktyce zajęło nam trochę czasu. Po raz ostatni przechodzimy przez rzekę i kierujemy się w stronę gór.
Na stokach po prawej stronie dostrzegamy stację kolejki narciarskiej, co znaczy, że jesteśmy już prawie na „przedmieściach” Sisimiut. Szczyty po lewej, które z daleka robiły takie wrażenie, z bliska zdecydowanie tracą na urodzie, skała jest wyjątkowo krucha. Najwyższy z nich Nasaasaaq (784 m n.p.m.) planujemy obadać z bliska w kolejnych dniach.
Tymczasem na horyzoncie pojawia się nowy element krajobrazu – Atlantyk…
Pierwszy widok na ocean i fala radości, bo choć do miasta zostało jeszcze kilka kilometrów, wiemy już że udało się, daliśmy radę!!!
Na skalistych wysepkach można dostrzec pierwsze zabudowania w Sisimiut.
Rybacka chatka
Wchodzimy do Sisimiut szutrową, zakurzona drogą. W telefonie pojawia się zasięg. Na obrzeżach miasta liczna rodzina Grenlandczyków urządza grilla i pozdrawia nas machaniem. Mijamy grupki psów, na szczęście niezbyt zainteresowanych naszą obecnością. W pierwszym starciu z asfaltem konstrukcje na moich butach wraz z kłapiącymi podeszwami ostatecznie zakończyły swój żywot. Jak czas pokaże, buty bez bieżnika również świetnie spełniają swoją rolę
Skręcamy w pierwszą wyglądającą na główną ulicę, którą docieramy do hotelu Sisimiut. Ceny, jak to w hotelu (tu zresztą chyba najlepszym, o ile nie jedynym) nie zachęcają do pobytu, ale pani z recepcji jest tak miła, że wskazuje nam drogę do popularnego hostelu i co więcej – telefonicznie rezerwuje nam w nim miejsca! Niespotykane… Mijamy kolorowe domki i w poszukiwaniu skrótu kluczymy pomiędzy blokami, które sprawiają wrażenie opuszczonych. Jeżdżące na rowerach dzieci niewiele sobie robią z przepisów drogowych i pędzą środkiem ulic. Po drodze zaczepia nas starszy Grenlandczyk, pytając łamaną angielszczyzną dokąd idziemy. Kiedy wyjaśniamy, że szukamy hostelu, próbuje wskazać nam drogę, a w alternatywie proponuje nocleg w swoim domu. No i jak tu nie lubić Grenlandii? Dziękujemy mu serdecznie i postanawiamy jednak odnaleźć hostel, w którym osobiście mam nadzieję spotkać Luisę i Christofera. Wreszcie na jednym z barakowatych budynków na tle oceanu dostrzegamy napis SISIMIUT VANDREHJEM (tzw. youth hostel). Tuż po przekroczeniu progu witają nas znajome twarze. To Gino i para Niemców, których spotkaliśmy drugiego dnia rankiem, po opuszczeniu przyczepy Hundeso. Nie możemy pojąć jakim sposobem Niemcy są tu przed nami. Przez kolejne dni nie udało nam się choćby minąć na szlaku więc byliśmy pewni, że są co najmniej 2 dni drogi od Sisimiut! Niemcy widząc nasze niedowierzanie i to jak nie doceniliśmy ich dynamiki mają oczywiście niezły ubaw
Po przywitaniu kierujemy się do recepcji, gdzie wita nas mało sympatyczny Duńczyk, objaśniając pokrótce zasady panujące w hostelu i udzielając na informacji najwyższej wagi, a mianowicie lokalizacji sklepu spożywczego
Zostawiamy w pośpiechu rzeczy w pokoju i biegniemy do lokalnego Spaaru celem kupienia tak naprawdę czegokolwiek innego niż jedzenie w proszku. Jako że najbardziej nie potrafię żyć bez owoców i warzyw, ostatnie dni na ‚suchej karmie’ były męką dla moich kubków smakowych. Dręczyły mnie wizje tarasu w rodzinnym domu, na którym leżę i obżeram się truskawkami z ogródka, najlepszymi na świecie jabłkami z mazowieckiej ziemi, winogronami i arbuzem. Jaka była moja rozpacz, gdy na marketowych półkach zobaczyłam same wysuszone lub zgniłe jabłka i poczerniałe banany! Importowane warzywa i owoce zdecydowanie nie podbiły serc Grenlandczyków. Udało nam się wyłuskać z tego asortymentu dwa pomidory i banany, a z powodu prohibicji po godzinie 18.00, z napojów gazowanych pozostał nam tylko lokalny hit na miarę coca coli – Faxe Kondi (coś a’la 7up). Listę zakupów zamknęła mrożona pizza. Po wieczornej uczcie przyszedł czas na dłuuugi prysznic, a po nim zasłużony odpoczynek – sen…