Cel tej wycieczki upatrzyłam jeszcze przed wyjazdem do Austrii. Bardzo spodobał mi się rozległy, zielony trawnik wokół szczytowego krzyża, który zapowiadał łagodną, widokową trasę w klimacie Tatr Zachodnich. Hoher Bosring zlokalizowany jest bardzo dogodnie, bo rzut beretem od naszej mieściny, w zasadzie cały grzbiet doskonale widać z okna kwatery. Bliskość góry trochę nas rozleniwiła, dlatego też wstajemy nieśpiesznie i na szlak wyruszamy dość późno. Długi czas pniemy się stromą, wąską, leśną ścieżką. Po drodze słychać niedobitki z rykowiska – jedyny kontakt ze zwierzyną podczas tego urlopu. Przez ciągłe nastromienie szlaku zaczynam się martwić o kolano, ścieżka nie daje ani chwili wytchnienia. Charakter szlaku zaczyna zmieniać się dopiero na wysokości chatki myśliwskiej. Mieliśmy nadzieje na odpoczynek i kubek herbaty w tym miejscu, ale okazało się, że ktoś ogrodził teren wokół budynku siatką. Mijamy więc chatkę i jeszcze przez kilka minut idziemy lasem. Po chwili zaczynają odsłaniać się widoki na wzniesienia, którymi prowadzi dalsza trasa. Z każdym krokiem bardziej zagłębiamy się w ocean borówek, które przyjęły tu wszystkie odcienie jesieni. Takiej ilości borówek nie widziałam chyba nawet na bieszczadzkich połoninach. Widok jest naprawdę niesamowity, zwłaszcza gdy promienie słońca przebijają przez chmury i ożywiają kolory.
Najwyższa widoczna powyżej góra to nasz szczyt, Hoher Bosring. Wrażenie bliskości jest trochę złudne, ale nie martwi nas to, bo spacer w takich okolicznościach przyrody to sama radość. Po upewnieniu się, że jesteśmy na szlaku sami, spuszczamy psa ze smyczy, żeby mógł się wreszcie wyszaleć. Fibi biega jak wariat dookoła nas, pędzi tak, że nie wyrabia się na zakrętach, istne szaleństwo. Niewiele było takich momentów jak ten, zwykle trzymaliśmy psa na smyczy by nie ganiała dzikiej zwierzyny i nie straszyła ludzi, którzy ogólnie różnie reagują na biegającego luzem, niemałego psa. Ale nade wszystko, byliśmy w obcym państwie i nie chcieliśmy narażać się mandat lub inne konsekwencje wynikające ze świadomego lub nieświadomego łamania przepisów. O tym jakie przepisy obowiązują turystów wwożących swoje pupile do Austrii, piszę tu PIES W AUSTRII. Dodam jeszcze, że aby nie pozbawiać psa zupełnie „wolności” zabieramy w góry również smycz 15-metrową, a i dłuższa świetnie by się spisała. Jest to nienajgorszy kompromis i dobre wyjście, kiedy np. nasz pies jest całkowicie nieodwoływalny lub dopiero ćwiczymy przywołanie, a chcemy by pies już dołączył do naszych wycieczek.
Tylko na szczyty widoczne na zdjęciu poniżej, trzeba by poświęcić kilka dni, a to raptem mały wycinek tego, co widać dookoła.
Szczyt z krzyżem, widoczny skrajnie po lewej stronie, to cel z pierwszego dnia – Spitzkofele, o którym pisałam tu http://footsteps.cba.pl/spitzkofele_czyli_debiut_na_alpejskich_sciezkach .
Wchodzimy na podszczytowy trawnik. Internety nie kłamały, tu naprawdę jest tak zielono. Zupełnie inna roślinność niż na podejściu, z jesieni nagle zrobiła się wiosna. Ciekawy kontrast.
Idź do Pańcia!
A przed nami Heretkofel 2440 m npm. Tak mi żal, że muszę dawkować sobie przyjemności, ta ścieżka aż się prosi, by podążyć nią na szczyt.
W dole widoczna nasza wioska Obertilliach. Jest to najwyżej położona miejscowość w Dolinie Lesachtal, znajduje się na wysokości 1450 m npm.
Wpis do skrzynki szczytowej.
Wreszcie odwzajemniły moje uczucie ;-)
Czasami mam wrażenie, że ten pies doskonale wszystko widzi i rozumie. I wcale, że nie rozróżnia tylko dwóch kolorów. Nie, nie zgadzam się. Patrzy i podziwia widoki razem z Pańcią, ot co ;-)
Ostatnio rzadkie zjawisko, moja osoba bez psiej osoby na zdjęciu.
A ten widok przypomina mi zapach ciasta, które często gościło w moim rodzinnym domu. Ciasto nazywało się Cycki ciotki Danki.
Tego jeszcze nie grali, (biedny! głodzony!) pies zasmakował w borówkach :-D Tu wielce niezadowolona, że przerwałam jej konsumpcję.
Pa, pa jagodziana góro.
Dalej niestety następuje mniej przyjemna część wycieczki. Szlak okazał się zbyt stromy dla mojego kolana, które odezwało się krótko po tym, jak zaczęliśmy schodzić. Ból pojawiał się i znikał, aż w połowie drogi noga zaczęła domagać się zdecydowanie wolniejszego tempa. Jak na złość stało się to tuż przed niekończącymi się, nudnymi, leśnymi zakosami. Jednak obiektywnie, ten szlak jest zupełnie pozbawiony trudności, a stromizny wymagają co najwyżej jako takiej kondycji. Mimo braku wyzwań sportowych, jest to piękna i widokowa trasa, którą polecam przejść szczególnie jesienią, kiedy roślinność już trochę się wybarwi – wrażenie piorunujące.