W tym roku mieliśmy spory dylemat związany z wyborem miejsca, w którym chcemy spędzić urlop. Człowiek niby miesiącami szuka inspiracji, gromadzi pomysły, a gdy przychodzi co do czego – niełatwo podjąć decyzję. Długi czas miotaliśmy się między północą, a południem Europy, chcieliśmy w końcu zobaczyć coś nowego, a ostatecznie i tak wylądowaliśmy… we Włoszech Ale zanim tam dotarliśmy, postanowiliśmy odwiedzić Alpy Julijskie, w które dotąd wiecznie było nam nie po drodze. Jako, że nasza trasa i tak wiodła przez Słowenię, przystanek w Julijskich tym razem był po prostu obowiązkowy. Początkowo planowaliśmy zabawić tu kilka dni i skosztować wspinu w słoweńskim wapieniu, ale odgórny przymus skrócenia urlopu pokrzyżował nam plany. Ostatecznie postawiliśmy na julijski klasyk w postaci najwyższego szczytu w Słowenii – Triglavu.
Słowenia od razu robi na mnie dobre wrażenie i czuję się tutaj jakoś tak… swojsko. Trochę tak jak na Słowacji, tylko z ciut wyższymi i bledszymi górami Dzisiejszy dzień poświęcamy na zakwaterowanie na campingu Kamp Kamne w Mojstranie i przygotowanie do jutrzejszej wycieczki.
Z kilku ferrat prowdzących na Triglav wybieramy via ferratę Tominškova pot. Droga nie jest trudna (wg szlakowskazu C, ale na moje oko ocena jest ciut zawyżona), ale na wszelki wypadek zabieramy uprzęże i lonże. Zastanawia mnie natomiast przewyższenie jakie mamy pokonać. Od punktu startu, czyli schroniska Aljažev Dom, do szczytu Triglavu trzeba podejść około 1850 metrów. Jeżeli uda nam się wdrapać na wierzchołek, będzie to mój osobisty rekord ilości metrów w pionie pokonanych w ciągu jednego dnia. Wjeżdżamy do Doliny Vratej, gdzie niedaleko Aljažev Domu zlokalizowany jest parking. O godzinie 7.00 z trudem znajdujemy miejsce na auto.
Wchodzimy szlakiem wgłąb lasu i po krótkim marszu odsłania się rewelacyjny widok na masyw Triglavu, który powoduje u mnie opad szczęki!
Aby nie opadły też nasze morale, narzucamy szybsze tempo, widząc jaki kawał drogi przed nami. Niestety, na czas przejścia ferraty aparat chowam do plecaka. Musimy się tu naprawdę sprężyć, zwłaszcza że wystartowaliśmy dość późno. To chyba pierwsza taka wycieczka, kiedy nie udało mi się zrobić sensownej dokumentacji foto W miejscu, z którego rozpościera się ten imponujący widok, znajduje się też bardzo ciekawy pomnik:
(fot. źródło: www.krajoznawcy.info.pl)
Upamiętnia on partyzantów, którzy walczyli w górach podczas II Wojny Światowej. Mniej więcej w tym miejscu ferrata Tominškova pot odbija w lewo. Podejście początkowo prowadzi stromą ścieżką w górę lasu, pojawiają się pojedyncze ubezpieczenia w postaci prętów. Właściwa via ferrata zaczyna się dość wysoko, bo dopiero po pokonaniu jakichś 400-500 metrów. Pod startem ferraty zbroi się już całkiem spora grupa turystów – jak się okazuje, głównie rodaków. Zbroimy się i my, ale po chwili widzimy że trochę się pospieszyliśmy, bo ścieżka jeszcze przez jakiś czas nie wymaga asekuracji. Szlak kluczy pokonując kolejne skalne prożki i żeberka, dosyć szybko zdobywamy wysokość. Powoli zaczynają odsłaniać się coraz rozleglejsze widoki. Jest pięknie.
Ferrata z czasem nabiera charakteru, pojawiają się eksponowane półki i półeczki. Są też miejsca nieubezpieczone, gdzie trzeba zwolnić i baczniej stawiać stopy, ale generalnie po zrobieniu jednej, czy dwóch wpinek przestajemy korzystać z lonży.
Sebastian wziął sobie do serca hasło o podkręceniu tempa, co wyglądało tak, że kiedy przystawał złapać oddech, ja dochodziłam do niego, po czym gdy się zrównywaliśmy, on ruszał dalej. Tą metodą szłam praktycznie bez dłuższego przystanku do końca ferraty, czyli miejsca, gdzie łączy się ona ze ścieżką zejściową pot čez Prag (przez Próg). Tu mój organizm już bezwzględnie zaczął domagać się postoju i jedzenia, ale Sebastian zmotywował mnie żeby podejść jeszcze kawałek przez drobny piarg, pod szczyt Begunjski Vrch.
Odpoczywamy, cieszymy oczy widokami, a ja wreszcie dorywam się do aparatu.
Begunjski Vrch:
Wchodzimy na bardzo ciekawą formację – rozległy, skalny kocioł, który pnie się kolejnymi, stromymi prożkami aż do schroniska Triglavski Dom:
Sądziłam, że ten fragment pokonamy bardzo szybko, tymczasem szlak dłuży się i dłuży. Nadal czuję zmęczenie i w pewnym momencie zaczynam powłóczyć nogami, co chwilę przystając. Gdy w końcu docieramy do Triglavskiego Domu, mam już serdecznie dość tej wycieczki. Mówię do Sebastiana parę słów, które nie nadają się do zacytowania na blogu. Z grubsza, że jeśli chce to niech sam idzie na ten głupi szczyt, ja mam to w nosie i tu na niego poczekam. Oczywiście nie miałam ochoty rezygnować będąc już tak blisko, ale obawiałam się, że jak tak dalej pójdzie to zakończymy wycieczkę nieplanowanym noclegiem w schronisku. Sebastian idzie do bufetu po małe co nieco na załagodzenie emocji. Herbata, jedzenie i chwila odpoczynku poprawiają mi nastrój i kusi mnie, żeby jednak nie poddawać się tak bezsensownie. Obsługa schroniska zgadza się żeby zostawić w jadalni jeden plecak, drugi bierzemy ze sobą, przepakowując tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Zostawiamy też cały sprzęt na ferraty żeby iść jak najbardziej na lekko. Jak na ironię okazuje się, że ferrata na Triglav, choć technicznie łatwa, jest tak wyślizgana i zatłoczona, że akurat tu sprzęt byłby pomocny. Zwłaszcza podczas schodzenia wśród przepychających się ludzi.
Baranek schroniskowy – skubany beczał tak głośno, że słyszeliśmy go nawet na szczycie Triglavu.
Na ferracie panuje intensywny ruch w obu kierunkach. Najbardziej uciążliwy jest pierwszy, pionowy odcinek, gdzie skała jest najbardziej wyślizgana i tworzą się korki. Później ferrata „wypłaszcza się” prowadząc przez wierzchołek Małego Triglavu. Ostatni fragment to ubezpieczona, stroma ścianka, po pokonaniu której wychodzimy na szczyt.
Od Małego Triglavu po stromą ściankę wyprowadzającą na główny szczyt:
I nareszcie – Triglav. Nie przypuszczałam, że będzie kosztować mnie to tak wiele wysiłku, więc początkowo mam mieszane uczucia… ale ostatecznie radość z wejścia zwycięża.
Sebastian przy Aljažev Stolp (Wieży Aljaża), która w założeniu miała służyć turystom za schron podczas burzy. Obecnie pod wieżą stoi pan sprzedając piwo i różnorakie gadżety turystyczne, co było dość osobliwym widokiem.
Kiedy doszliśmy na szczyt pogoda zaczęła się psuć. Napłynęło mnóstwo chmur, które przesłoniły rozległe widoki, ale i tak to co udało się zobaczyć robiło duże wrażenie.
Schodzimy już pod lekką presją czasu, podczas gdy na górę zmierzają kolejne osoby, a na ferracie cały czas jest tłoczno.
Dochodzimy do schroniska gdzie z powrotem przepakowujemy plecaki, po czym zaczynamy schodzić w kierunku ścieżki pot čez Prag. Nieoświetlony promieniami słonecznymi kocioł wygląda jeszcze bardziej surowo i księżycowo. Po drodze pojawiają się kozice, które po „godzinach szczytu” mogą w końcu spokojnie wyjść na żer. Droga przez Próg wyceniona jest niżej niż ferrata Tominškova pot, dlatego nie spinamy się zejściem, dopóki Sebastian nie uświadamia sobie, że obie czołówki zostały w innym plecaku. Znów podkręcamy tempo, by jak najszybciej pokonać próg, gdzie jak sądzimy, koncentrują się trudności. Podłoże prawie cały czas jest bardzo sypkie, więc musimy uważać by pośpiech nie zamienił się w niekontrolowany zjazd. Pokonujemy kolejne prożki, ścianki i zakosy ubezpieczone w stalową linę, drabinki i pręty, które zdają się nie mieć końca. Oj, jednak do góry szło się zdecydowanie przyjemniej. W pewnej chwili dochodzimy do Polki, która wraz z kolegami również schodzi tędy na parking. Dowiadujemy się, że towarzystwo posiada czołówki i zostajemy przygarnięci, a w zasadzie trochę wpraszamy się do środka tego pochodu Idziemy powoli, bo poruszanie się w kilkuosobowej grupie rządzi się swoimi prawami. Jednak nie narzekam, bo bez wsparcia kolegów skazani byli byśmy na schodzenie w ciemności. Nieprzyjemna wizja zważywszy na przebieg szlaku i tego, że stromizny i ubezpieczenia ciągną się prawie do dna doliny. Swoją drogą, z tymi czołówkami to chyba nigdy przedtem tak nie daliśmy ciała… Zejście jest długie i nużące, wszyscy już z niecierpliwością wypatrują wypłaszczenia i leśnej ścieżki. W końcu doczłapujemy pod Aljažev Dom. Żegnamy się dziękując serdecznie za pomoc i miłe towarzystwo i rozjeżdżamy każdy w swoją stronę.
Cóż, trudno pisać podsumowanie na podstawie jednej, choć intensywnej, wycieczki ale zaciekawiły nas Julijki i myślę, że to nie ostatnie nasze spotkanie z tymi górami. Tymczasem kolejnego dnia opuszczamy camping i ruszamy na podbój włoskiej Umbrii.
C.D.N…