Jesień jest zdecydowanie moją ulubioną porą w Tatrach. Większość turystów odeszła w siną dal, jest spokojniej, ciszej, bardziej kameralnie. Takie Tatry lubię najbardziej i w takie wybraliśmy się przed kolejnym zapowiadanym nadejściem zimy. Poprzedni tatrzański wypad na Krywań zakończył się ostrym bólem obu kolan i odnalezieniem granicy wytrzymałości kontuzjowanej nogi, dlatego trochę obawiałam się tej wycieczki. Chęć zobaczenia Tatr w jesiennej szacie była jednak silniejsza, a że nie chciałam dreptać wciąż po tych samych znanych szlakach po polskiej stronie, padło na słowackie Zachodnie. A konkretnie – Banikov.
Już w Rohackiej Dolinie odczuwalne były wyraźne podmuchy wiatru, ale ponieważ optymistycznie zerknęłam tylko na dane o zachmurzeniu i opadach, nie do końca wiedziałam w co nas pakuję ;-) Mijamy kolejne punkty kontrolne. Odbicie do Rohackich stawów, rozejście szlaków w Zielonej Dolinie – póki co idę zgodnie z czasami podanymi na szlakowskazach, co bardzo mnie cieszy. Kiedy wchodzimy w zakosy na Banikovskie Sedlo, spotykamy się z trójką Słowaków schodzących ze szczytu. Dziewczynę słychać było już z dołu, głośno rozmawiała z kolegami, żywo gestykulując i wskazując w kierunku zboczy Spalonej Kopy. Pierwsze pytanie: „Widzieliście niedźwiedzia???” Whaaat??? Jakiego niedźwiedzia do jasnej ciasnej, wokół żywej duszy. Okazało się, że misiek szedł jakieś 200 metrów za nami, po czym odbił na Spaloną Kopę, co Słowacy obserwowali z góry. Trochę podskoczyło mi ciśnienie, nie powiem, ale za nic nie mogłam wypatrzeć gagatka, jakiś taki nierzucający się w oczy był… No, ale teraz to już ich problem, my idziemy do góry ;-)
Kiedy weszliśmy na Banikovskie Sedlo uświadomiłam sobie, że to jednak coś więcej niż mocniejszy wiatr. Momentami trzeba było walczyć o równowagę, a podmuchy zapierały dech w piersi. Dosłownie. Szybko ewakuujemy się z przełęczy, licząc, że ścieżka lawiruje po grani, a nie wiedzie samym środkiem i nie będziemy musieli walczyć z wiatrem do szczytu. Po drodze zajęła mnie jednak zupełnie inna rzecz. Silne podmuchy gnały bowiem całe masy chmur, to zasłaniając, to odkrywając słońce, błękitne niebo i fragmenty gór, co tworzyło niesamowite widowisko. Dodając do tego co chwilę pojawiające się Widmo Brockenu, otrzymałam mieszankę doskonałą i mogłam tylko cieszyć się, że nie doczytałam o goszczącym tego dnia halnym, bo prawdopodobnie odpuścilibyśmy ten wyjazd.
Pierwsze z wielu widm tego dnia:
Pachoł nieustannie wdzięczył się do obiektywu, co raz to fikuśniej otulając chmurami.
Rzut okiem wstecz na fragment szlaku przebytego od Banikowskiego Sedla.
W dole na chwilę pokazała się Dolina Parzychwost:
I dzisiejsza gwiazda, Jalovecky Prislop. Nie mogłam się napatrzeć jak chmury kotłowały się przy grani łączącej go z Banikovem. Wyglądało to jak fale rozbijające się o klif podczas sztormu. Tyle emocji, nie wiadomo czy robić zdjęcia, filmować, czy po prostu podziwiać własnymi oczami. Na wszelki wypadek robiłam wszystko po trochu ;-)
Jedna z kilku krótkich chwil, kiedy odsłonił się widok na Banikovskie Sedlo i szlak łączący Banikov z Pachołem.
I kolejne widmo. A pod skałą chowa się zmarznięty Sebastian z herbatą. Dziś nie podziela moich zachwytów i marzy wyłącznie o jak najszybszym zejściu.
Chyba moje ulubione widmo z tej wycieczki. Tego dnia widziałam je więcej niż trzy razy, mam nadzieję, że liczy się to do zdjęcia klątwy ;-)
Schodzimy. Sebastian pospiesznie, ja niechętnie. Złości mnie dysproporcja między czasem i wysiłkiem włożonym aby znaleźć się na szczycie, a czasem przebywania na nim. Żal rozstawać się z takimi widokami, ale szybko zachodzące słońce i moja powolność nie zostawiają wyboru. To chyba jedyna wada jesieni, słońce zachodzi zdecydowanie zbyt szybko.
Rohacki staw łypie okiem na tle Wołowca.
Zachód czaruje kolorami, a my musimy schodzić. Ależ pięknie musi być teraz na grani!
W tym świetle nawet Osobita wygląda dostojnie.
To była nasza pierwsza, dłuższa wycieczka w Tatry Zachodnie po słowackiej stronie. Długo omijaliśmy ten rejon celując raczej w wyższe partie Tatr lub w ogóle w inne góry. Wejście na Banówkę sprawiło, że zaczęliśmy snuć plany na kolejny rok. Czas wreszcie poznać te góry, bo bez wątpienia warto. Mam nadzieję, że w przyszłym roku moja forma będzie już na tyle dobra, że fizycznie sprostam trasie, którą sobie wstępnie uwidzieliśmy.
Dzień taki jak ten, pełen fascynujących zjawisk i szczypty górskiej magii sprawia, że człowiek przez chwilę potrafi spojrzeć na świat oczami poety. Lepiej rozumie metafory, egzaltację, łaskawszym wzrokiem spogląda nawet na grafomańskie frazy ;-)
Przeglądając niedawno stare egzemplarze „Tatr”, znalazłam piękny wiersz Franciszka H. Nowickiego pt. „Zawrat”, który chyba najlepiej odzwierciedla uczucia towarzyszące mi tamtego dnia..
Stanąłem na przełęczy… świat czarów przede mną!
Wzrok zdumiony weń topię – podziw duszę tłoczy…
Dołem – stawy czernieją, jak piór pawich oczy,
W górze – pieśń!… ale myślą stworzoną nadziemną.
Pieśń runami granitów pisana przede mną!
Skamieniały sen Stwórcy, dumny sen, uroczy!
Tam – ku krańcom pustyni gwiazda dnia się toczy,
Płoną szczyty – tam z głębin wstaje wieczór ciemno.
Siadłem; – cisza w górach – oko stawów drzymie’
Patrzę w Tatry, w te runy przedwiecznej zagadki;
Chciałbym przejrzeć, przeniknąć jej myśli olbrzymie.
Wiatr-bajarz lekkim palcem strunę marzeń trąca,
z wolna uchodzą z serca goryczy dostatki,
O! tu siedzieć i słuchać, i dumać bez końca!