Z miasteczka Santo Stefano di Sessanio ruszamy w poszukiwaniu szlaku prowadzącego do zamku Rocca Calascio. Dochodzimy we wskazane w przewodniku miejsce, ale nie widać tu żadnej szlakopodobnej ścieżki. Po dobrych kilku minutach kręcenia się w kółko dostrzegamy wąską, niepozornie wyglądającą dróżkę i podążamy nią mając nadzieję, że to ta właściwa. Idziemy łagodnym zboczem, powoli zdobywając wysokość.
W oddali widoczne Santo Stefano:
I nasz camping skrajnie z lewej strony, otoczony wianuszkiem drzew:
Ta część Apenin rzeczywiście przypomina trochę nasze Bieszczady, ale przy bliższym poznaniu okazuje się, że podobieństwo jest tylko pozorne. Przede wszystkim inna jest budowa geologiczna tych gór, zbocza w wielu miejscach usiane są wapiennymi skałami i głazami, a roślinność ze względu na klimat różni się od tej w Polsce. W środku sierpnia trawy porastające zbocza są już spalone słońcem i wysuszone na wiór. Kiedy szłam, wszystko aż chrzęściło i chrupało pod stopami. Gdyby ktoś bezmyślnie wyrzucił tu niedopałek papierosa, to chyba wywołałby katastrofę ekologiczną, bo ogień rozniósłby się w mig. Ten dzień był wyjątkowo upalny, więc postanowiłam, że będę iść w sandałach. Na szczęście byłam na tyle przytomna, że wzięłam ze sobą też kryte buty, bo skończyłoby się na poparzonej skórze i bąblach na stopach. Sądziłam, że jednorazowe posmarowanie się kremem z filtrem załatwi sprawę, ale jak się okazało, nie w tym klimacie i nie przy ciągłej ekspozycji.
Nasz szlak biegnie prosto, grzbietem po prawej stronie. W dole droga, którą również można dostać się do zamku.
A to już za nami. Kolczaste druty to pozostałości po dawnej zagrodzie dla owiec:
Ostatnie podejście:
Odwracam się by jeszcze raz spojrzeć na przebytą trasę, a tam niespodzianka, pokazał się nasz jutrzejszy cel
30% Jura, 70% Bieszczady
Z kolei przed nami cel dzisiejszej wycieczki – Castello di Rocca Calascio:
Trochę poniżej zamku znajduje się kościół z XVII wieku – Santa Maria della Pietà:
„Kwiaty” apenińskich połonin, czyli mikołajek płaskolistny, rosnący tu na pęczki. Jest to roślinka z gatunku selerowatych, w Polsce rzadko występująca.
Zamek jest już rzut beretem, ale zarządzam przerwę na zmianę obuwia, bo stopy mam już bordowe i czuję, że za chwilę wyskoczę z sandałów. Słońce przygrzewa dziś po prostu okrutnie. Wybierając się w te rejony latem, duży zapas wody to podstawa – nie ma gdzie jej później uzupełnić.
Odpoczywamy chwilę i podziwiamy widoki na cztery strony świata. Co tu dużo pisać, cudnie tu jest i tyle. Jeśli ktoś kocha przestrzeń w górach, tu będzie czuł się jak w raju.
Santa Maria della Pietà widziana z podejścia do zamku:
Rocca Calascio – osiemnaste Orle Gniazdo, delegatura w Apeninach
Licząca ponad 1000 lat Rocca Calascio znajduje się na wysokości 1460 m npm i jest najwyżej położoną fortecą w Apeninach. Zamek wybudowano z myślą o wojsku, nigdy nie był on siedzibą szlachty. Nigdy również nie był „testowany” w bitwie, za to doznał poważnego uszczerbku podczas silnego trzęsienia ziemi w 1461 roku, podobnie jak położone niżej miasteczko Calascio. Niestety, zamek w przeciwieństwie do miejscowości nie został odbudowany. Położenie i wygląd fortecy sprawiają, że niejednokrotnie służyła ona za plan filmowy (kręcono tu sceny m.in. do filmu Imię Róży).
Schodząc na druga stronę, poniżej ruin zamku, możemy posilić się i odpocząć w schronisku Rifugio della Rocca.
I z powrotem w stronę kościoła, gdzie zatrzymujemy się i obmyślamy dalszą drogę.
Podchodzimy na bezimienne wzgórze z krzyżem i badamy wzrokiem okolice:
Nie mamy ochoty wracać tą samą trasą, ani szutrową drogą biegnącą w dole, po drugiej stronie wzgórza. Żeby trochę urozmaicić sobie powrót, postanawiamy obniżyć się do wspomnianej drogi i podejść na równolegle biegnący grzbiet, którym bez problemu powinniśmy dojść w pobliże campingu.
Zamek i kościół już het za nami:
I już po drugiej stronie drogi, na sąsiedniej połoninie. Na horyzoncie widoczna Rocca Calascio.
Upał cały czas daje się we znaki, a brak szlaku nie ułatwia sprawy, ale nic to, dla takich widoków warto się pomęczyć.
Jak widać nie jest to taki zupełny off road. Po drodze mijamy ruiny zabudowań, fragment utwardzonej drogi i liczne pasterskie ścieżki świadczące o tym, że treny te są wykorzystywane pod wypas bydła.
I tak sobie drepczemy i podziwiamy, aż znowu na horyzoncie pojawia się on. Corno Grande, samotny, wapienny szczyt o dolomitowej sylwetce w połączeniu z łagodnymi kształtami połonin robi naprawdę duże wrażenie. Natura to jednak najzdolniejszy architekt
Wypłynąłem na suchego przestwór oceanu… Płyniemy dalej i my
Będąc mniej więcej na wysokości Santo Stefano zaczynamy schodzić, trafiając po drodze na taki oto budyneczek:
Kapliczka wtopiona w zbocze, pośrodku niczego, bez żadnych oznaczeń i szlakowskazów. Włosi to mają fantazję Jak dobrze, że poszliśmy własną ścieżką, a nie nudną, zakurzona drogą.
Oczywiście powrót na camping nie był tak szybki jak nam się początkowo wydawało, bo idąc górami w pewnym momencie zaczęliśmy się od niego oddalać, ale ostatecznie udało się znaleźć sensowe zejście.
Szczerze mówić byłam bardzo pozytywnie zaskoczona ta trasą. Początkowo traktowałam ją jako pierwszy z brzegu szlak na rozruszanie kości, a okazała się pełna fantastycznych widoków i wspaniałych zabytków jak Rocca Calascio czy zabudowania Santo Stefano.
Korzystaliśmy z przewodnika „Apeniny Środkowe” S. Haines, wyd. Sklep Podróżnika.