Miały być Zachodnie (na początek, na spokojnie i na-niezbyt-trudno), ale od słowa do słowa i plany ostatecznie podryfowały w kierunku Giewontu, który jak się dowiaduję – łykamy na rozgrzewkę :-) Pogoda jest mało zachęcająca, szaro, ponuro i pada śnieg. Nie nastawiam się na więcej niż schronisko w Kondratowej, a łyknę co najwyżej piwko – w nagrodę za trud ;-) Na Hali zatrzymujemy się przy schronisku i wciągamy drugie śniadanie. To nie jest mój dzień na góry, nie tyle z braku sił, co zwyczajnie, po ludzku – nie chce mi się. Ale zabieram się w sobie i po chwili ruszamy dalej z zamiarem dojścia chociaż do Przełęczy Kondrackiej. W międzyczasie zaczyna coraz bardziej prószyć, a na samej Przełęczy – mleko. W takich warunkach, po małej walce z szukaniem szlaku i z częściowo przymarzniętymi łańcuchami, docieramy na szczyt. Widoki powalające. Równie dobrze mogłabym zrobić zdjęcie przy słupie telegraficznym i podpisać „Giewont” ;-) Nie mamy zbyt dużo czasu żeby nacieszyć się wejściem. Pogoda się pogarsza więc robię jedynie kilka zdjęć i jazda na dół, póki ślady są widoczne. Z zejściem jest już trochę gorzej, łańcuchy bardziej przeszkadzają niż pomagają. W jednym miejscu blokuję się na chwilę, bo nie wierzę że utrzymam się w rakach wbitych przednimi zębami „na słowo honoru” i czuję, że jeszcze chwila i spierniczę się z hukiem. Bartek trochę instruuje mnie z dołu, tam stopa, tu druga i o dziwo, schodzę bez szwanku. Dalej pędzimy na Kondratową, a później do Zakopanego, oblookać jakąś knajpkę na zasłużony obiad.
Giewont to cel może nieszczególnie ambitny, ale satysfakcja z wejścia ogromna. Dla mnie zwłaszcza, bo byłam pewna że zakończę ten dzień na Hali, no i jakby nie patrzeć – padła nasza pierwsza poważniejsza zimowa zdobycz… :-)