Słowackie Tatry Zachodnie po raz pierwszy odwiedziliśmy jesienią 2018 roku. Nie wiem dlaczego tak dużo czasu zajęło nam by tam trafić, ale szybko przekonaliśmy się, że pomijanie tego pasma było dużym błędem. Wybraliśmy się wtedy na Banikov zielonym szlakiem z Rohackiej Doliny. Mimo, że przez część drogi niedźwiedź deptał nam po piętach, a po wyjściu na grań wicher targał jak wściekły, zachwycił mnie ten zakątek Tatr. Tamtego dnia po raz pierwszy też zobaczyłam tak duże i wyraźne Widmo Brockenu. Można powiedzieć, że doświadczyliśmy wtedy gór w pigułce, była i szczypta adrenaliny i przepiękne widoki, kapryśna pogoda, a halny wyczyniał z chmurami cuda na niebie. Tak zapamiętałam wejście na Banówkę i ilekroć później myślałam o Zachodnich, przypominał mi się tamten dzień. Wiedzieliśmy, że prędzej czy później wrócimy, by lepiej je poznać. Sądziliśmy jedynie, że uda nam się to wcześniej niż za rok.
Tymczasem jest koniec października 2019r, na sobotę i niedzielę zapowiadają piękną pogodę i ponad +20 C. Ma to być ostatni tak ciepły weekend tej jesieni, więc grzechem byłoby nie skorzystać. Postanawiamy wyruszyć w Tatry i połączyć ten wyjazd z urlopem, który planujemy spędzić w okolicach Wielkiej Fatry. Mamy niemałą zagwozdkę jak połączyć tatrzańskie cele z pozostałą częścią urlopu, na który chcemy zabrać psa. Powrót do domu po Rudą nie wchodzi w grę, ponieważ byłoby to zbyt czasochłonne. Postanawiamy poszukać jakiegoś sensownego hotelu dla psów w okolicach Zakopanego, ostatecznie znajdujemy jeden, którego opinie budzą zaufanie. Fibi szczęśliwie szybko zaprzyjaźnia się z właścicielem, ale moje obawy budzą kojce wewnątrz budynku, w których psy przebywają w czasie odpoczynku. Wiedziałam, że nie dzieje się im tam żadna krzywda, ale nasz pies kompletnie nie był przyzwyczajony do braku swobody w domu (klatkę mamy, używamy i sobie chwalimy, ale traktowana jest po prostu jako psia miejscówka, nie zamykamy jej). Nie znajdując lepszego rozwiązania tej sytuacji, zostawiamy Rudzielca w hoteliku. Odjeżdżamy targani wyrzutami sumienia, licząc, że po powrocie psica będzie chciała nas jeszcze znać… ;-)
Z miejscowości Žiar wyruszamy niebieskim szlakiem prowadzącym przez Dolinę Žiarską do schroniska… Žiarska Chata (bez zaskoczenia). Tam robimy przerwę na obiad, po czym kierujemy się zielonym szlakiem w stronę Jałowieckiej Przełęczy. Tatry w jesiennych barwach prezentują się wspaniale, złote modrzewie wyglądają niczym płonące pochodnie. Przejrzystość jest całkiem dobra, dzięki czemu możemy podziwiać słowackie Fatry i wiele innych, mniej znanych pasm.
Przed nami Jalovecký Príslop 2142 m npm, zaraz za nim Banikov 2178 m npm, a w głębi po lewej Pachoł.
Na podejściu zdejmujemy z siebie kolejne warstwy ubrań. Miało być ciepło, ale nie spodziewaliśmy się takiego upału. Przez chwilę zastanawiam się czy zabraliśmy wystarczającą ilość wody.
Im bliżej Banówki tym teren staje się bardziej skalisty i miejscami stromy. Spodziewałem się raczej wędrówki w klimacie Czerwonych Wierchów, no, może z małymi fajerwerkami, a tu takie hece. Trasa którą wybraliśmy później miała jeszcze bardziej zweryfikować moje wyobrażenia.
Wzrok cały czas przyciągają słowackie szczyty na południe od Tatr, a zachodzące słońce pięknie uwydatnia kolejne plany. Na horyzoncie charakterystyczna sylwetka Wielkiego Rozsutca („podwójny” szczyt). Na samym dole fragment szlaku, którym podchodziliśmy na Banikov w ubiegłym roku.
Na Banówce jesteśmy praktycznie sami. Zaczęła się złota godzina, widoki na cztery strony świata po prostu zwalają z nóg, ale nie jest to najlepszy moment na rozsiadanie się z aparatem, bo do celu został nam jeszcze kawałek drogi. Robię szybko kilka zdjęć i pędzimy dalej w kierunku Hrubej Kopy 2166 m npm.
Szlak z Banikova na Pachoł:
To już za nami, po lewej stronie Jalovecký Príslop i szlak na Banikov:
Po lewej stronie Hruba Kopa, za nią Rohacze. Z prawej, w oddali wspaniała, północna ściana Krywania:
Pomiędzy Banikovem, a Hrubą Kopą znajduje się najciekawszy fragment szlaku, będący częścią grani Banówki. Szlak faktycznie prowadzi granią i nie jest to jakaś ścieżynka wijąca się pośród traw, tylko prawilna grań – skalista, stroma, na której trzeba niekiedy użyć rąk, gdzieś podejść, gdzieś zejść zachowując czujność. Nie spodziewałam się, że w Tatrach Zachodnich spotkają mnie takie atrakcje, ale jest to oczywiście zaskoczenie na plus! Teraz podobają mi się jeszcze bardziej. Żałowałam jedynie, że czas naglił i musiałam schować aparat do plecaka.
Hruba Kopa, blisko, coraz bliżej.
I w końcu na szczycie. Wiatr rozszalał się w najlepsze, ale najważniejsze, że zdążyliśmy przejść skalisty fragment przed zachodem słońca. A’propos zachodów w górach, choćby przyszedł i sam halny, a Sebastian przeklinał mnie w dziesięciu językach – nic nie było w stanie oderwać mnie od aparatu. Kto wie, kiedy następnym razem uda mi się znaleźć się we właściwym miejscu, o właściwym czasie.
Widok Tatr w ostatnich promieniach słońca zachwyca. Poniżej Trzy Kopy 2136m npm, dalej Rohacz Płaczliwy 2125m npm i Rohacz Ostry 2088 m npm.
Na południowym wschodzie króluje Baraniec 2185 m npm:
Jalovecký Príslop:
W dole wije się (czy raczej zygzaczy) nasz zeszłoroczny szlak na Banikov. Kto dostrzega samotnego turystę?
I trochę szerzej. Pośrodku Pachoł:
Baraniec znowu przyciąga wzrok, cały masyw wydaje się potężny z tej perspektywy:
Widok z Hrubej Kopy na większość przebytej trasy:
Oryginalny krzyż na Hrubej, zbudowany ze starych nart i kijków trekkingowych. Nie jestem fanką tego typu szczytowych konstrukcji, ale ten wyjątkowo mi się podoba.
Kończy się dzień…
…i wstaje kolejny.
Pierwszy raz w życiu zdążyłam na wschód słońca w Tatrach… ;-) Cóż za spektakl! Aż trudno oderwać wzrok. Sebastian pewnie jest już myślami na Rohaczach, ale nie odzywa się, bo wie, że…
„(…) nawet dzikie konie nie mogłyby mnie odciągnąć, dzikie konie nie odciągną mnie.” ;-)
Pierwsze promienie słońca i od razu robi się raźniej.
Banikov budzi się do życia:
Na oświetlonym stoku wygrzewa się stado kozic.
Od wczoraj dosłownie ćpam te widoki. Po każdej dłuższej nieobecności czuję się, jakbym była w Tatrach po raz pierwszy.
Banikov i Pachoł:
Na pierwszym planie fragment grani łączącej Hrubą Kopę z Trzema Kopami (pośrodku):
Chyba Widmo, choć trochę nieśmiałe:
Ostatnie spojrzenie na Banówkę i ruszamy w kierunku Trzech Kop.
Szlak pomiędzy Hrubą Kopą, a Trzema Kopami dostarcza nie mniejszych emocji, niż grań Banówki. Właściwie, odcinków na których trzeba wspomóc się rękami jest nawet więcej, w kilku miejscach wisi też łańcuch. Na szczęście o tej porze na szlaku jest jeszcze spokojnie i pusto, dlatego płynnie pokonujemy ten fragment.
Pierwszy raz widzę Rohacze z tej perspektywy, wyglądają nieco mniej zadziornie, ale nadal ciekawie. Z kolei Smutna Dolina, zgodnie z nazwą, sprawia dość posępne wrażenie.
Mijamy Smutną Przełęcz, na której spotykamy pierwszych turystów, i zaczynamy podejście na Rohacza Płaczliwego. Nad nami bezchmurne niebo, zapowiada się pogodowa powtórka z wczoraj. Zapasy wody znikają w oczach, teraz widzę, że dodatkowy litr by nie zaszkodził.
Rzut okiem wstecz, tyle za nami.
Trochę gimnastyki i jesteśmy na Rohaczu Płaczliwym. Wiatr jest dość silny, więc robimy tylko po łyku herbaty i ewakuujemy się ze szczytu.
Fragment szlaku pomiędzy Rohaczami również jest dość ciekawy i skalisty. Zauważam, że dużą część trasy od Hrubej Kopy (a może i wcześniej) do Rohacza Ostrego można obejść dołem, za pomocą dzikiej ścieżki, ale omija nas wtedy cała zabawa na grani.
A tak to wygląda z góry. Zejście, podejście, zejście, podejście, jest gdzie się zmęczyć.
Na Rohaczu Ostrym zebrała się grupa turystów, największy tłok jest oczywiście na słynnym Rohackim Koniu, który mam okazję oglądać z bliska po raz pierwszy. Niestety dziś po nim nie pohasam, ponieważ musimy zawrócić na Żarską Przełęcz, a później zejść do Żarskiej chaty, by domknąć pętelkę.
Ponownie pokonujemy odcinek pomiędzy Rohaczami. Szlak w drugą stronę wydaje mi się okropnie mozolny i dopada mnie mały kryzys. Łyk wody i batonik trochę pomagają, ale raz po raz atakują mnie wizje kufla zimnej Kofoli, soczystego arbuza i wody z górskiego potoku, co oznacza, że muszę szybko uzupełnić płyny. Z Żarskiej Przełęczy schodzimy do schroniska, gdzie opijamy się i objadamy do nieprzytomności. Niestety, to jeszcze nie pora na dłuższy odpoczynek, ponieważ czeka nas podróż do Zakopanego po Rudzielca, a następnie powrót na Słowację, ale o tym innym razem.
Podsumowując, to był bardzo udany weekend, wróciłam wreszcie bez poczucia niedosytu, bo udało się zrobić trasę jaką sobie zaplanowaliśmy. Tatry Zachodnie naszych sąsiadów bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły, zwłaszcza graniowe i lekko scramblingowe fragmenty szlaków. Granie Banówki i Rohaczy co prawda są łatwe, ale frajda z poruszania się takim terenem jest nieporównywalnie większa, niż maszerowanie zwykłą, piaszczystą ścieżką. O widokach nawet nie wspominam, w końcu to Tatry.