Z górami żegnałam się już w październiku, gdy ni stąd ni zowąd „wpadł” nam wyjazd w Tatry Bielskie. Tym razem było podobnie. Sebastian ze Sławkiem przez cały rok umawiali się na wspólne górołażenie, jednak odpowiednia ku temu okazja nadarzyła się dopiero w grudniu. Pomysłów jak zwykle było wiele, ale ostatecznie konkurentów zdystansowała Kończysta. Dla Sławka miała być kolejną perełką do skompletowania WKT, dla nas od dawna atrakcyjnym, zimowym celem. Sławek zjawia się u nas na dzień przed wyjazdem. Udaje się złapać kilka godzin snu, by z samego rana ruszyć autem w stronę Wyżnych Hagów. Parkujemy niedaleko stacji kolejki i startujemy żółtym szlakiem mającym doprowadzić nas do Magistrali. Już po krótkim podejściu odsłaniają się Niżne Tatry skąpane w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Dolina między Niżnymi, a nami jest szczelnie wypełniona chmurami, które wydają się płonąć. Wyjątkowe widowisko. Szkoda, że nie byliśmy wówczas o te pół godziny wyżej. Na szczęście ta piękna gra świateł nie opuszcza nas jeszcze długo i trwa ponad granicą lasu:
Po jakimś czasie docieramy do Magistrali, którą przecinamy wbijając wprost na południowo-zachodnią grań Kończystej. Im wyżej, tym śniegu coraz mniej. Raki i czekany póki co są zbędne. Jedynym problemem staje się wiatr, którego podmuchy trochę dają nam w kość. Momentami przystajemy, by nie stracić równowagi, po czym dalej mozolnie zdobywamy wysokość. W pewnym momencie Sławek wyrywa do przodu i tracimy go z oczu. Pokonujemy skały opadające z pd-zach stoków Kończystej, trzymając się to bliżej to dalej (przeważnie jednak dalej) grani. W końcu docieramy do depresji opadającej z pod stóp głównego wierzchołka, gdzie dostrzegamy czekającego na nas Sławka. Z tego miejsca widać już słynne kowadełko w całej okazałości, wygląda kapitalnie. Po niedługim podejściu wdrapujemy się na północny, niższy wierzchołek Kończystej, podziwiając wspaniałą panoramę na dolinę Smoczą i Rumanową oraz królującą między nimi Wysoką.
Wiatr nadal nie daje za wygraną, ale i my nie odpuszczamy i postanawiamy rozprawić się z Kowadłem. Wszak wszelcy znawcy tematu twierdzą, że bez Kowadła szczyt jest niezaliczony!
Co więcej, nie wystarczy po laicku klepnąć sam wierzchołek . Preferowany styl to tarzanie się na Kowadle lub zrobienie jaskółki w najwyższym jego punkcie! Od rzeczonych akrobacji ratują nas silne podmuchy wiatru, przez które jedynie sadzamy swoje cztery litery w dogodnym miejscu i pozujemy do zdjęć.
Na pożegnanie robię jeszcze chłopakom pamiątkowe zdjęcie:
Zaczynamy schodzić. Zejście nie należy do najprzyjemniejszych, śnieg jest zmrożony i bardzo twardy. Mimo to, Sławek zbiega aż do samej Doliny Stwolskiej, przez którą planujemy wracać, my natomiast decydujemy się założyć raki. Ponieważ kolegę czeka powrót tego samego dnia do Wrocławia, informuje nas, że pójdzie szybciej by mógł się choć chwilę zdrzemnąć w aucie. Kiedy docieramy do miejsca, w którym Stwolską przecina Magistrala, Sebastian odbiera telefon od Sławka. Okazało się, że z najniższej części doliny nie ma innego dojścia do szlaku niż darcie przez gąszcz kosówek. Cóż za wyczucie chwili – gdyby nie ten telefon i my niepotrzebnie dołożylibyśmy kawał drogi, a tak byliśmy dokładnie w miejscu, w którym należało ze Stwolskiej uciekać na szlak… W tej sytuacji Sławek planuje zawrócić, a my obiecujemy na niego zaczekać, by się nie pogubić. Po jakimś czasie znowu się spotykamy i tym razem już bez problemów schodzimy do auta, ciesząc się z tak udanego zakończenia sezonu w górach.
Na koniec szczytowa panoramka: