Po kilku dniach spędzonych w Morskim Oku, rano zbieramy manatki i przenosimy się do 5-ciu Stawów, szlakiem przez Roztokę. Pogoda szaleje dalej, rano trochę słońca, a po dojściu do Piątki – znowu mleko. Po południu robimy mały rekonesans wokół stawów. Na Wielkim spotykamy ski-turowca objuczonego ogromnym plecakiem, mówi że idzie od Muro przez Zawrat… Pyta nas o drogę do schroniska – tak mlecznie jest wokół. Wieczorem w jadalni trwają debaty: kto, gdzie, którędy i jak. Od następnego dnia pogoda ma się poprawić, a kolejny tydzień zapowiada się rewelacyjnie. Szczęśliwi ci, którzy na ten czas zaplanowali urlop. Nam zostały tylko 2 dni pełnej lampy i chcemy wykorzystać je na maxa. Koledzy z Katowic namawiają nas na Kozi Wierch, gdzie byli tego dnia i ponoć ładnie przetarli szlak. Oglądamy ich zdjęcia, no pięknie, ale Kozi na początek zabawy w górołażenie zimą, to już chyba lekkia przesada…
Następnego dnia budzimy się, dopadam okna i… nareszcie – słońce i bezchmurne niebo :-) Spodziewana niespodzianka, ale cieszy równie mocno. Jemy śniadanie i zbieramy się do wyjścia w nastrojach na zdobycie Rysów, co najmniej. Więc może jednak ten Kozi…? Wychodzimy ze schroniska obadać jak rzeczywiście wygląda to podejście. Za Wielkim Stawem wyraźnie widać przetarty szlak, co ostatecznie rozwiewa wszelkie wątpliwości. Pogoda jest pewna, śnieg przyjemnie skrzypi pod nogami, a z dołu wejście wygląda banalnie. Po drodze spotykamy jednego z kolegów, który wczoraj na Kozim zgubił aparat. Najpewniej podczas dupozjazdu ze szczytu, co by tłumaczyło dlaczego ich ślad wygląda jakby ktoś przejechał z góry na dół łopatą :-)
Po drodze odkrywam swój nowy żywioł – strome podejścia i zaprzyjaźniam się z czekanem. W takich warunkach wspinaczka to prawdziwa przyjemność. Zdejmuję rękawiczki, co oznacza że słońce przygrzewa naprawdę mocno ;-) Trochę emocji dostarcza nam niewielki kominek tuż przed szczytem. Nad nim wyostrzam czujność, śnieg staje się głębszy i już nie tak zmrożony. Słońce robi swoje. Lepiej się tu nie poślizgnąć…
Wkrótce docieramy na szczyt. Panorama wokół ścina z nóg… Dla nas obojga to pierwsza poważna zimowa zdobycz. Radość nie do opisania, choć gdzieś z tyłu głowy kołacze myśl, że do pełni sukcesu brakuje jeszcze bezpiecznego powrotu. Wkrótce dołącza do nas skiturowiec, którego spotkaliśmy dzień wcześniej przed Piątką. Zamierza stąd zjechać. Widząc nasze niewyraźne miny uśmiecha się i tłumaczy, że to jedna z łatwiejszych tras zjazdowych w Tatrach. Obserwujemy ten zjazd z podziwem i przerażeniem zarazem, bo początkowy odcinek jest piekielnie stromy. Na szczęście kolega ląduje na dole bez szwanku.
Na Kozim spędzamy w sumie ponad godzinę, co moje dłonie odczują przy zejściu bardzo boleśnie. Do Piątki wracamy z głowami pełnymi wrażeń, szczęśliwi i nawet nie bardzo zmęczeni. Tymczasem wieczorem w schronisku rozpoczyna się kurs lawinowy…