Pomysł na kilkudniową wycieczkę rowerową od dawna chodził mi po głowie, jednak potrzebny był okrągły rok aby się „uklepał”, dojrzał i ostatecznie doszedł do skutku. Dawno zakupione sakwy miały właśnie przejść pierwszy porządny test. Nasze rowery crossowe, również kupione przed rokiem, testowaliśmy już na wielu jednodniowych trasach w mieszanym terenie i (raczej) mieliśmy zaufanie, że nas nie zawiodą. Zastanawialiśmy się jedynie nad wymianą oryginalnych opon CST na coś odrobinę bardziej terenowego, ale ostatecznie odłożyliśmy ten wydatek na inną okazję. Osobiście przeżywałam ten wyjazd jak stonka wykopki, ponieważ po raz pierwszy mieliśmy ruszyć na kilkudniowy rowerowy trip i nie do końca wiedziałam czego się spodziewać. Nienajlżejsze sakwy i pagórkowaty teren jakim mieliśmy się poruszać, dodatkowo osłabiały moją wiarę w powodzenie tego planu. Cóż, tu mogłam mieć pretensje wyłącznie do siebie, że zamiast np. płaskiego jak stół Mazowsza wymyśliłam sobie Beskid Niski Na kilka dni przed wyjazdem rozpoczęliśmy taniec z prognozami pogody, które oczywiście codziennie wyglądały zupełnie inaczej, jednak z ogólną tendencją deszczowo-burzową. Po tym jak kilka razy daliśmy się wrobić popularnemu norweskiemu serwisowi pogodowemu i przekładaliśmy wyjazdy, kiedy w rzeczywistości pogoda była jak drut, ignorujemy wszelkie meteogramy, pakujemy rowery na dach i ruszamy do Grybowa, gdzie zaczyna się nasza trasa.
DZIEŃ 1
Grybów – (Wawrzka, Brunary Wyżne) – Czarna
dystans 20,5 km
Kłopoty z bagażnikiem opóźniły wyjazd z Krakowa i do Grybowa docieramy dopiero po południu. Parkujemy w centrum obok urzędu miasta, co wydaje się dość bezpieczną miejscówką, pakujemy rowery i ostatecznie startujemy ok. 16.00. Dzień zgodnie z zapowiedziami jest pochmurny, ale dziś jeszcze nie powinno padać. Z powodu późnej pory nie spinamy się na kręcenie kilometrów, a jedynie chcemy wydostać z terenów podmiejskich i zorganizować jakiś nocleg. Nie to, żebym planując tę trasę nie zwracała uwagi na jej charakter, ale akurat ten pierwszy odcinek kompletnie zignorowałam, no bo jaka może być trudność na szlaku rowerowym wyprowadzającym z miasta? Okazało się, że po opuszczeniu centrum czerwony szlak wznosi się dość konkretnie i konsekwentnie, by odpuścić dopiero przed trawersem zboczy Chełmu (780 m npm), który góruje nad Grybowem. Niezła rozgrzewka jak dla niedzielnych cyklistów.
Kolejny odcinek to właśnie lesisty trawers wspomnianego wyżej Chełmu. Zaraz przekonamy się jak w praktyce wyglądają tu drogi zaznaczone na mapie czarną przerywaną linią. Takie ścieżki pojawiają się na zaplanowanej przeze mnie trasie nierzadko, o czym postanawiam póki co nie informować Sebastiana A mówiąc serio, i mnie frapują te odcinki, bo opony w naszych rowerach jak i przednie amortyzatory przeznaczone są do jazdy w nie więcej niż „lekkim terenie”. Przynajmniej tak zeznaje producent.
Ścieżka, a w zasadzie droga, po kilkudniowych opadach jest bardzo błotnista i miejscami musimy prowadzić rowery, lecz poza tym nie sprawia trudności. Sebastian postanowił wybrać się na tę wycieczkę w jasnych, sportowych butach z siateczki, czego w zastanych warunkach trudno mi było adekwatnie nie skomentować Przestaję się podśmiewać kiedy okazuje się, że jego buty momentalnie schną po opadach deszczu – w przeciwieństwie do moich
Zostawiamy za sobą Chełm i przez miejscowość Wawrzka dojeżdżamy do wsi Brunary Wyżne, w której znajduje się cerkiew greckokatolicka pw. św. Michała Archanioła datowana na XVIII w., obecnie pełniąca funkcję kościoła rzymskokatolickiego. Niestety, dziś nie mamy czasu na dłuższe oględziny, dlatego robię naprędce kilka zdjęć i jedziemy dalej, powoli rozglądając się za noclegiem.
Za Brunarami odbijamy w kierunku miejscowości Czarna. Powoli zaczynam odczuwać brak normalnego posiłku i do Czarnej dojeżdżam już na „rezerwie”. Trochę mnie to dziwi, bo poza pierwszym podjazdem nie czułam zmęczenia, dlatego teraz tym bardziej wydaje mi się ono jakieś takie… nieadekwatne do wysiłku. Jestem rozczarowana, bo liczyłam że uda nam się dojechać nieco dalej, ale nie zamierzam na siłę walczyć z własnym organizmem. Wniosek z tego taki, że muszę regularniej nawadniać się i dostarczać kalorii, niezależnie od tego czy akurat mam na to ochotę.
W Czarnej instalujemy się w pierwszej wolnej kwaterze i zabieramy za pichcenie obiadu. Ciepłe jedzenie i gorący prysznic z jednej strony przywracają mi dobry humor, ale z drugiej pojawia się myśl, że mój pieczołowicie opracowany plan, który zakładał przejechanie łącznie 300 kilometrów, niestety będziemy musieli zmodyfikować.
DZIEŃ 2
Czarna – (Uście Gorlickie, Kwiatoń, Smerekowiec, Gładyszów, Krzywa,
Czarne, Radocyna, Długie, Wyszowatka, Rozstajne, Świątkowa Mała) – Krempna
dystans 54 km
Żegnamy się z gospodynią i kierujemy na Uście Gorlickie, jedyną większą miejscowość przed Krempną, w której są dobrze zaopatrzone sklepy. Robimy drobne zakupy i ruszamy dalej. Przed nami miejscowość Kwiatoń, w której robimy obowiązkowy postój, ponieważ tutejsza cerkiew w 2013 roku została wpisana na listę dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego UNESCO. Jest to cerkiew greckokatolicka z XVII wieku pw. św. Paraskewy, podobnie jak poprzednia i wiele kolejnych cerkwi jakie będziemy mijać, po akcji „Wisła” została przekształcona na kościół rzymskokatolicki. Obecnie świątynia jest użytkowana wspólnie przez rzymsko oraz grekokatolików. Warto dodać, że należy ona do najlepiej zachowanych i najpiękniejszych cerkwi łemkowskich w Polsce. Mamy szczęście, ponieważ po chwili od przyjazdu pojawia się przewodnik i udostępnia cerkiew do zwiedzania, opowiadając co nieco o historii obiektu.
W Gładyszowie z kolei szczęście nas opuszcza i kiedy dojeżdżamy do cerkwi, kościelny właśnie zamyka drzwi na klucz. Sam budynek bardzo mi się podoba i żałuję, że nie udało się obejrzeć go od wewnątrz. Otoczenie cerkwi również jest bardzo przyjemne, wyobrażam sobie jak pięknie musi wyglądać ta alejka jesienią, gdy drzewa zdobią kolorowe liście.
Robię kilka zdjęć i zagęszczamy ruchy, bo na niebie od rana kłębią się ciemne chmury i ulewa wydaje się kwestią czasu. Zależy mi by dziś dojechać do wysiedlonych wsi Czarne, Radocyna i Długie, ponieważ są to jedne z ciekawszych punktów na trasie i miło byłoby powłóczyć się tam przy względnie dobrej pogodzie.
Nie ujeżdżamy daleko od Gładyszowa, kiedy na stromym podjeździe w lesie Sebastian zrywa łańcuch. Wiedziałam, że ten wyjazd odsłoni wszelkie błędy i niedociągnięcia „natury organizacyjnej”, ale nie spodziewałam się, że i technicznie tak szybko coś się rypnie Wtaczamy rowery na pierwsze wypłaszczenie i Sebastian wyciąga swój podróżny mini warsztat, który wagą przewyższa moją kosmetyczkę, apteczkę i ubrania razem wzięte
. Naprawa polega na skróceniu łańcucha o uszkodzone ogniwo, a ponieważ niestety Sebastian nie podziela mojego zdania w sprawie przyczyny powstania usterki, w myślach zastanawiam się bez ilu jeszcze ogniw rower nadal jest w stanie jechać
. Tak czy inaczej muszę oddać mojemu Towarzyszowi, że bardzo sprawnie radzi sobie z naprawą, więc jest szansa, że nie zakończymy tej imprezy taszcząc rowery na plecach do Grybowa
Kilka kilometrów dalej asfalt kończy się i wjeżdżamy na tereny danej wsi Czarne. Zaczyna kropić deszcz. Droga nadal jest przejezdna dla naszych crossów, choć kąpiele błotne zdecydowanie nie służą napędowi. Dookoła roztacza się krajobraz podobny do tego jaki znam z bieszczadzkich wsi – dolina, dnem której wije się potok, rozległe łąki, łagodne pagórki w tle, a wszystko to w intensywnych odcieniach świeżej, wiosennej zieleni. Do tego tak charakterystyczne dla Beskidu Niskiego kapliczki i przydrożne krzyże, które mijamy na każdym kroku. Ptaki śpiewają jak szalone, wszystko pachnie i budzi się do życia. Niby nic nadzwyczajnego, wszak w maju cały świat wydaje się piękniejszy, a jednak tu jest inaczej, to taka kraina zatrzymana w czasie. Sama już nie wiem w którą stronę mam odwracać głowę, by podziwiać widoki. Zdecydowanie lepiej byłoby wybrać się tu pieszo, miejsce jest warte by poświęcić mu więcej czasu i nacieszyć się nim bez pośpiechu.
Mimo pogarszającej się pogody chcę zatrzymać się choć na chwilę i rozejrzeć po okolicy. Przystajemy obok cmentarza nr 53 z czasów I wojny światowej, zaprojektowanego przez znanego słowackiego architekta Dušana Jurkoviča. Jurkovic projektował m.in. drewniane krzyże, kaplice i ogrodzenia cmentarzy wojennych, często wplatając w nie motywy sztuki ludowej. Niestety nie udało się nam dotrzeć do najbardziej charakterystycznych obiektów jego autorstwa, jak np. cmentarz nr 60 na Przełęczy Małastowskiej, co obowiązkowo będziemy musieli nadrobić następnym razem. A tak mówił o sobie sam autor:
„(…) Gdy moi koledzy zakładali parki, wysypywali ścieżki piaskiem, sadzili krzewy i kwiaty, ja postanowiłem umieszczać swoje cmentarzyki w naturalnym pięknie stoków karpackich, jak gdyby wytworzyły je tam niewidzialne ręce miejscowej tradycji ludowej. (…) Jest rzeczą oczywistą, że sięgnąłem w pierwszym rzędzie po drewno jako materiał budowlany” (źródło: wysowa-zdroj.pl).
Przy jednym z nagrobków została umieszczona płyta kamienna z inskrypcją w języku niemieckim: „Byliśmy owocem – staliśmy się nasieniem, które wyda tysięczny plon”.
Deszcz wisi w powietrzu więc ruszamy dalej, w stronę Radocyny – kolejnej perełki na naszej trasie. Przejeżdżając w pobliżu ośrodka szkoleniowo-wypoczynkowego należącego do Nadleśnictwa Gorlice, spotykamy rowerzystę, z którym ucinamy sobie krótką pogawędkę. Opowiada nam, że obecnie nieczynny ośrodek przez lata pełnił funkcję schroniska dla turystów. Ponoć było to bardzo przyjemne miejsce z sympatycznymi gospodarzami, niestety Lasy Państwowe postanowiły przekształcić go w ośrodek szkoleniowy dla swoich pracowników. Ile w tym prawdy, nie wiem, jednak oficjalne stanowisko LP jest takie, że po remoncie zostanie ogłoszony przetarg i wybrani nowi gospodarze. Cóż, pierwszy raz w życiu jestem w tym miejscu, ale byłoby niezmiernie szkoda aby stało się ono zamkniętą enklawą dla LP. Mam nadzieję, że sprawa będzie miała pozytywne zakończenie.
Żegnamy się z kolegą i kierujemy w stronę cmentarza wojennego. Błotnista droga pnie się ku górze i jazda staje się średnio przyjemna, zwłaszcza, że jak na złość zaczęło lać. Będąc już blisko cmentarza postanawiamy zawrócić, bo zwiedzanie i poszukiwanie pozostałości po dawnej zabudowie wsi w takich warunkach nie ma większego sensu. Po drodze mijamy kilka nowo powstałych domów. Widok co najmniej zastanawiający. Po powrocie do domu doczytuję, że gmina przeznaczyła część tych ziem na tzw. daczowisko. Trudno mi zrozumieć tak fatalną decyzję. To mniej więcej tak jakby w bieszczadzkim Łokciu, Beniowej czy Tworylnem zacząć sprzedawać grunty pod działki letniskowe. Cały urok i wyjątkowość tych miejsc polega na tym, że są dzikie, odludne, że w nich jak nigdzie indziej czuć tchnienie historii, dramatycznych wydarzeń z nie tak odległych czasów. Jak widać, trzeba odwiedzać takie miejsca póki jeszcze istnieją w obecnym kształcie i nie zniszczyła ich ludzka chciwość i krótkowzroczne decyzje.
Drzwi na powyższym zdjęciu są częścią projektu Natalii Hładyk, studentki krakowskiej ASP. Projekt „Drzwi do zaginionego świata” powstał by upamiętnić istnienie dawnych łemkowskich wsi i ich mieszkańców. Te jakże oryginalne pomniki odnajdziemy również we wsi Lipna, Nieznajowa, Czarne oraz Długie. Są one symbolicznym wejściem do łemkowskiej chyży, przejściem pomiędzy teraźniejszością, a przeszłością. Bardzo poruszył mnie ten widok. Projekt jest niezwykle sugestywny, działa na wyobraźnię, a jednocześnie zrealizowany jest z wyczuciem i wpasowuje się w otoczenie. Na każdych drzwiach umieszczona jest tablica z historią danej wsi i planem zabudowy. Sama autorka tak wypowiada się na temat projektu: „W zamyśle projekt miał służyć oznaczeniu nieistniejących wsi łemkowskich. Wiedziałam na pewno, że nie postawię zwykłej tabliczki na dwóch nóżkach. Myślałam o narysowaniu konturów zabudowań, potem o rzeźbach Łemków, albo o ruchomych instalacjach. Stanęło na drzwiach, prostym i wymownym symbolu tego, jak niewiele z dawnej kultury tych ziem przetrwało do dziś. Drzwi to też zaproszenie, by ten zaginiony świat odnaleźć.”
Inskrypcja na drzwiach w Radocynie głosi: „Wsłuchaj się. Śpiewnie tu, mimo że nikogo nie ma. Pozornie. Przekrocz próg domu, spełniony pieśnią będziesz”…
Nieukończone lapidarium – obecnie znajduję się tam jedynie kapliczka ze świętą rodziną i dwa krzyże.
Kilka słów na temat historii Radocyny można przeczytać na blogu http://lemkowyna.blogspot.com/2013/09/radocyna.html , który nota bene polecam.
Wyjeżdżając z Radocyny ponownie przejeżdzamy obok nieczynnego schroniska. Zatrzymujemy się tu na chwilę na kanapkę i łyk herbaty. Po drewnianym tarasie kręci się kot wyglądający jak sto nieszczęść i miałczący tak przeraźliwie, że zaczęłam się zastanawiać czy nie dolega mu coś poważnego. Jedyne co możemy zrobić to dokarmić biedaka pastą rybną, którą wsuwa razem z chlebem aż mu się uszy trzęsą.
Przestało lać, ale nadal jest ponuro, a wszechobecna wilgoć wdziera się pod ubranie. Dość tej posiadówy. Jedzenie i gorąca herbata są jak zastrzyk energii więc ruszamy dalej w kierunku wsi Długie.
„Dachem wysokie niebo nad Tobą. Ścianami las gęsty. Przekrocz próg domu tego, a dawnej gościnności smak zaznasz”.
Nawet niesprzyjająca aura nie przeszkadza w dostrzeżeniu piękna tych terenów. Długie podoba mi się chyba jeszcze bardziej niż Radocyna. Rozległe łąki wznoszące się ponad doliną Wisłoki i ta przestrzeń! Muszę tu kiedyś wrócić.
Tymczasem dojeżdżamy do Wyszowatki. Po wysiedleniu ludności w Akcji Wisła, w latach 50-tych powstał tu PGR, który następnie w latach 80-tych został przejęty przez spółkę Igloopol, znaną z intensywnej działalności w Bieszczadach. Obecnie tereny dawnego PGR-u objął we władanie prywatny przedsiębiorca, który prowadzi tu gospodarstwo rolne. Niemniej jednak wjeżdżając do wsi, stare popegeerowskie zabudowania trochę straszą…
Przez Wyszowatkę przebiega Karpacki Szlak Rowerowy. Ten odcinek również niezmiernie nam się podoba.
Długim zjazdem docieramy do głównej drogi, która prowadzi nas przez tereny Magurskiego Parku Narodowego w stronę Krempnej.
Ta oraz poprzednia tablica, z sylwetką misia, ewidentnie skierowana jest do zmotoryzowanych. Wersja dla rowerzytów powinna brzmieć PRZYSPIESZ!
Długaśny zjazd Magurskim Parkiem ciągnie się prawie po samą Krempną. Na miejscu pytamy o wolny pokój w pierwszej z brzegu agroturystyce i znowu dopisuje nam szczęście, bo ktoś odwołał majówkową rezerwację. Doprowadzamy się do porządku, pichcimy co nieco i opracowujemy plan na kolejny dzień. Według prognoz nareszcie ma się wypogodzić, ale i dzisiejszą wycieczkę uważam za bardzo udaną i cieszę się, że mimo konieczności zrezygnowania z części trasy nie odpuściliśmy tego zakątka Beskidu Niskiego.
DZIEŃ 3
Krempna – (Myscowa, Chyrowa, Mszana, Tylawa, Smereczne, Wilsznia, Olchowiec, Huta Polańska, Polany) – Krempna
dystans 52,4 km
Poprzedni wieczór spędziliśmy nad mapą rozkminiając jak zmodyfikować pozostałą część trasy, tak by ostatniego dnia urlopu zdążyć wrócić do Grybowa. Zależało mi na tym aby nie wyznaczać drogi na siłę, byle tylko utworzyła pętlę, ale żeby najbliższe dwa dni były atrakcyjne, widokowe i omijały odcinki drogi, którymi już jechaliśmy. W ten sposób doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie jeśli zostaniemy w Krempnej na jeszcze jedną noc i pojeździmy po okolicach, a dopiero kolejnego dnia rozpoczniemy powrót. Oznaczało to, że nie zobaczymy Polan Surowicznych ani nie prześpimy się w tamtejszej chatce, czego nie mogę odżałować, ale przynajmniej mamy kolejny powód żeby tu wrócić
Pierwszą miejscowością jest Myscowa, w której zatrzymujemy się tylko na chwilę by zrobić zdjęcie cerkwi.
Asfaltowa droga płynnie przechodzi w leśny trakt, gdzie zaczynamy stromawy podjazd. Wysiłek wynagradzają widoki rozpościerające się ze wzgórza:
Wjeżdżamy na teren Jasielskiego Parku Krajobrazowego. Okolice są bardzo malownicze i jedzie się przyjemnie mimo, że na drodze panuje trochę większy ruch. W Tylawie odbijamy w prawo w zielony szlak rowerowy prowadzący do głównego celu dzisiejszej wycieczki – nieistniejącej wsi Smereczne. To kolejna miejscowość naznaczona pierwszą i drugą wojną światową, z której w przeciwieństwie do poprzednio odwiedzonych miejscowości, praktycznie nic nie zostało. Przynajmniej nic widocznego na pierwszy rzut oka z drogi . O tym, że dawniej tereny te zasiedlała ludność świadczy już tylko pojedynczy krzyż. Wytrwali znajdą tu również ukryte głęboko w zaroślach ruiny niemieckiego posterunku granicznego.
„Smereczne w 1900 roku liczyło 29 gospodarstw. W 1944 roku już 36. Wieś Smereczne w czasie I-ej Wojny Św. w 1914 roku została całkowicie spalona do ostatniego budynku przez wojska austryjackie. Po zakończonej wojnie w ciągu trzech lat została odbudowana. W latach 1900-1920 niemal z każdego domu na zarobkach w Ameryce przebywały jedna, dwie a nawet i trzy osoby. Dzięki temu, wieś odbudowała i rozwinęła się maksymalnie. Drugą i całkowitą klęskę Smereczne poniosło we wrześniu 1944 roku w czasie wielkiej ofensywy Armii Radzieckiej. Bitwa o wieś trwała 12 dni. Na każde 100 metrów kwadratowych spadło od 6 do 8 pocisków artyleryjskich. Po wyzwoleniu we wsi nie zostały nawet pnie po drzewach owocowych, przydrożnych i polnych. Cały dorobek ludzki gąsienicami czołgów wgnieciony został na zawsze w ziemię. Po obu walczących stronach zginęło kilka tysięcy żołnierzy. Po wojnie nikt tam już nie zamieszkał.” (źródło: http://sp8kbn.pl.tl/Rozminowanie-Prze%26%23322%3B%26%23281%3Bczy-Dukielskiej.htm)
Byczek był wyraźnie zainteresowany moją obecnością… może aż zanadto. Robię mu zdjęcie i zmykam.
Tam gdzie ustępuje człowiek, dochodzi do głosu natura. Poniżej wyraźnie widoczna działalność bobrów:
Dzwonnica na zdjęciu poniżej została ufundowana przez Fundację Wspierania Mniejszości Łemkowskiej w 2007 roku. Powstała ku pamięci trzynastu Smerczan, który zginęli na tych ziemiach podczas II Wojny Światowej.
Powoli opuszczamy Smereczne kierując się w stronę punktu widokowego na polanie u podnóży Wadernika (565 m n.p.m.).
Przy widocznej tablicy MPN odbijamy do Olchowca przez kolejną nieistniejąca wieś Wilsznia. Zaczyna się nieźle, a szlak jak widać wybitnie pod cienkie opony Dalej było jeszcze bardziej błotniście i nie obyło się bez prowadzenia rowerów. Pokonujemy pieszo najbardziej grząskie odcinki i zaczyna się najfajniejsza część – zjazd
Dojeżdżamy do Olchowca, w którym znajduje się cerkiew p.w. Przeniesienia Relikwi św.Mikołaja. Obiekt wybudowano w 1932 r. w miejscu pierwotnej cerkwi z XVIII wieku. W latach pięćdziesiątych powstał konflikt pomiędzy ludnością, a lokalnymi władzami, które chciały rozebrać świątynię, a materiał przeznaczyć do budowy garaży w Miejscu Piastowym. Od 1978 roku cerkiew użytkowana była wspólnie przez grekokatolików i katolików. Obecnie nabożeństwa greckokatolickie odbywają się sporadycznie. Kiedy przyjechaliśmy cerkiew nie była udostepniona dla turystów, udało mi się jedynie zrobić zdjęcie przez kraciane drzwi:
Godzina jest wczesna, dlatego przed powrotem do Krempnej zaglądamy jeszcze do przygranicznej wsi Huta Polańska. Po zawieruchach wojennych z dużej miejscowości pozostała jedynie niewielka osada. Przed wojną Huta Polańska oraz pobliska miejscowość Huta Krempska słynęły istniejących tu hut szkła. Ciekawostką jest, że na ziemiach zasiedlonych w większości przez Łemków, Huta Polańska była zamieszkiwana przez ludność polską. Wieś została niemal doszczętnie zniszczona w latach 1944-1945. Po bitwie o Przełęcz Dukielską zachowały się jedynie pojedyncze budynki. W okresie wojennym mieszkańcy zostali przesiedleni do sąsiedniej wsi, natomiast po wojnie, rodziny które próbowały ponownie osiedlić się na tym terenie, na skutek rozporządzeń dotyczących pasa granicznego musiały ostatecznie go opuścić. Obecnie znajduje się tu schronisko Hajstra, dom rekolekcyjny, sezonowe pole namiotowe i uroczy, murowany kościółek p.w. ś. Jana z Dukli. Ponieważ nabożeństwa odbywają się tu jedynie dwa razy w roku – w lipcu i w listopadzie, możemy podziwiać go jedynie z zewnątrz.
Miejsce jest wyjątkowo piękne i klimatyczne. Kościół i całe otoczenie wyglądają tak sennie i nierealnie… jak sceneria z angielskiego filmu kostiumowego
Po dłuższym postoju wracamy do Krempnej przez Polany, gdzie zatrzymujemy się na chwilę przy cerkwi greckokatolickiej p.w. św. Jana Złotoustego. Świątynia powstała w 1914 roku dzięki finansowemu wsparciu Łemków, którzy wyemigrowali do U.S.A. Obiekt architektonicznie wzorowany jest na cerkwiach staroruskich, wzniesiony na planie krzyża z ogromną, centralnie usytuowana kopułą. Szczerze mówiąc o wiele bardziej przypadły mi do gusty skromne, drewniane „cerkiewki”, ale i tej nie można odmówić urody. Standardowo drzwi wejściowe były zamknięte na cztery spusty.
Po błotnistym zjeździe do Olchowca napędy w naszych rowerach zaczęły się buntować, a „wypranie” łańcuchów w strumyku okazuje się niestety krótkotrwałym rozwiązaniem W Krempnej Sebastian zagląda do sklepu w poszukiwaniu czegoś co nadawałoby się do czyszczenia i natłuszczania. Udaje się zdobyć butelkę benzyny ekstrakcyjnej i nieśmiertelny WD-40, rewelacja
Ja na zakończenie dzisiejszej wycieczki jadę jeszcze sfotografować pobliską cerkiew pw. św. Kosmy i Damiana z 1782 roku.
Jutro ostatni dzień urlopu i powrót do Grybowa.
DZIEŃ 4
Krempna – (Świątkowa Wielka, Świerzowa Ruska, Bartne, Ropica Górna, Sękowa, Gorlice, Szymbark) – Grybów
dystans 53,4 km
Rano pakujemy manatki i żegnamy się z naszą gospodynią. Pogoda nadal dopisuje więc ruszamy w drogę powrotną w dobrych humorach. W pobliskiej wsi Świątkowa Wielka standardowo zatrzymujemy się by obejrzeć cerkiew. Jest to świątynia greckokatolicka pw. św. Michała Archanioła z 1757 roku – moim zdaniem najładniejszy obiekt sakralny ze wszystkich, które mieliśmy okazję oglądać podczas tej wycieczki.
Według planu niedługo powinniśmy wjechać w szutrową drogę, która przez nieistniejącą wieś Świerzowa Ruska ma nas doprowadzić do kolejnej „kultowej” miejscowości – Bartne. Na mapie droga zaznaczona jest jedynie przerywaną linią, jednak od wydania mapy musiało się tu nieco pozmieniać, gdyż pojawiły się oznaczenia szlaku pieszego i rowerowego. Po powrocie doczytuję, że oba szlaki wraz ze ścieżką przyrodniczo-kulturową oficjalnie wytyczono tu dopiero w 2015 roku, wcześniej nie była ona legalnie dostępna dla turystów. Szlak, podobnie jak ten biegnący przez Radocynę i Długie, warto przejść pieszo lub zaplanować dzień tak, by móc spędzić tu trochę więcej czasu. Praktycznie na całej długości ścieżki stoją kapliczki i krzyże. O istnieniu wsi świadczą też zdziczałe drzewa owocowe, ruiny piwnic, pozostałości po cerkwi oraz istniejący do dziś cmentarz parafialny. Niestety obładowane rowery nie pozwoliły nam poszwendać się po zakamarkach i chaszczach Świerzowej, ale mimo tego ścieżka bardzo mi się podobała, prawdę mówiąc dużo bardziej niż Bartne, które nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia.
A tu dla porównania elegancko spakowany rower Sebastiana i mój cygański tabor ze sznurkami i suszącymi się gaciami
Piękna, nowa wiatka, aż się prosi by w niej przenocować.
Za polaną z wiatą zaczyna się podjazd na Przełęcz Majdan. Z przełęczy jest bardzo fajny, stromy zjazd do Bartnego, na którym można nabrać sporej prędkości… a raczej byłby fajny, gdyby jakaś „mądra głowa” nie wymyśliła, by na końcu drogi postawić szlaban. W sam raz by rozpędzony rowerzysta wyrżnął w niego z całym impetem. Szlabanu nie widać z daleka, bo tuż przed nim znajduje się niewielkie wzniesienie (jednak zbyt małe by nas wyhamować!).
Bartne wita nas ciemnymi chmurami. Zgodnie z prognozami, późnym popołudniem ma nastąpić ostre oberwanie chmury, ale póki co niespecjalnie się tym martwię, bo zdążyliśmy już przejechać najciekawszą część trasy.
Jak wspominałam, miejscowość tak zachwalana przez wszystkich, nie wywarła na mnie szczególnego wrażenia. Może dlatego, że ominęliśmy bacówkę PTTK, w której rezyduje ponoć dość specyficzny gospodarz… Za to bardzo spodobała mi się cerkiew greckokatolicka p.w. św. Kosmy i Damiana z 1842 r., położona wśród drzew i fioletowych dywanów barwinka pospolitego. Cerkiew obecnie stanowi obiekt muzealny i nie są w niej odprawiane nabożeństwa. Obok cerkwi znajduje się miejsce po młynie i potężny kamień młyński wykonany we wsi.
W Bartnem znajduje się jeszcze jedna cerkiew po tym samym wezwaniem – jest to cerkiew prawosławna, powstała w 1930 roku. Pomnik przed świątynią przedstawia Dymitra Bortniańskiego, jednego z najwybitniejszych twórców muzyki cerkiewnej, który pochodził właśnie z Bartnego.
W drodze do Gorlic mijamy jeszcze dwie ładne cerkwie. Pierwsza to cerkiew greckokatolicka pw. św. Dymitra w Bodakach:
I greckokatolicka cerkiew pw. św. Michała Archanioła w Ropicy Górnej:
Tuż przed Gorlicami prognozy pogody sprawdzają się i dopada nas zlewa. Chowamy się na przystanku i czekamy aż trochę się uspokoi. Większość serwisów pogodowych zeznaje, że jest to dopiero początek opadów, dlatego postanawiamy skrócić trasę do Grybowa, do którego początkowo chcieliśmy dojechać okrężną drogą, i ostatnie 20 km przejechać krajówką. Cóż, nie była to najlepsza decyzja i po kilku dniach spędzonych na bezdrożach, tak ruchliwą drogą jechało się po prostu fatalnie. Do miasta wjeżdżam z prawdziwą ulgą, ale i żalem, że to już koniec.
Podsumowując, nie wiem dlaczego tyle lat zabrało mi przypomnienie sobie, że rower może dawać tyle frajdy. Teraz, kiedy już odkryliśmy go „na nowo” mam głowę pełną pomysłów na kolejne wycieczki, na czele z powrotem w Beskid Niski – tym razem we wschodnią część.
Sam Beskid Niski jest przepiękny i chyba żadne z odwiedzonych pasm Beskidów nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, mimo że moja stopa podczas tej wycieczki nie stanęła na żadnym szczycie. Dotąd uważałam go za mniej atrakcyjne przedłużenie Bieszczadów, za co teraz jest mi ogromnie wstyd Jeśli ktoś zastanawia się czy warto tu przyjechać – niech nie zwleka, póki jeszcze komercja omija te góry.