Tatry Trekking

Rysy – zimowy spacer przy -30 C

Zeszłotygodniowy wypad w Tatry rozbudził naszą ochotę na dalszą zimową zabawę w górach. Piękna, słoneczna pogoda utrzymywała się od kilku dni, a i na kolejne  zapowiadano „lampę”.  TOPR ogłosił lawinową dwójkę z tendencją spadkową. Postanowiliśmy wykorzystać okazję i zrealizować cel, który od zeszłego roku kołatał w naszych głowach. Zimowe wejście na Rysy równie mocno kusiło, jak budziło niepokój. Nieprzyjemne wrażenie związane z dużą stromizną dodatkowo potęgowało wspomnienie lawiny z 2003 roku, która odebrała życie ośmiu licealistom z Tych… Mieszane uczucia co do realizacji tego pomysłu rozwiał nieco plan wejścia na Szatana, na którego postanowiliśmy się wybrać po Rysach. Plan ten wyklarował się w międzyczasie i w zasadzie skupił na sobie nasze główne trwogi i obawy, przez co wejście na Rysy zaczęliśmy postrzegać poniekąd w ramach rozgrzewki ;-) Takie podejście, jakkolwiek to niedorzeczne, odgoniło nieco czarne myśli. Tak więc w składzie Bartek, Łukasz i ja, ruszamy niedzielnym popołudniem do Palenicy, a stamtąd ciśniemy niemalże pustą drogą do Starego Moka. W schronisku wypijamy po piwku i zadomawiamy się w pokoju. Później jeszcze chwila na wieczorne rozmowy w klimatycznej schroniskowej jadalni (atmosferę podkręcały suszące się nad kuchnią skarpetki, bezcenny widok ;-) ) i zmykamy do łóżek. Budziki nastawiamy na 4.00 rano, ale niestety nie dane nam było wyspać się tej nocy. Po pokoju nad nami przez pół nocy przetaczało się chyba stado słoni. Najbardziej przechlapane miał Łukasz, który zajął miejscówkę na górnym łóżku, tuż pod sufitem… W ten oto sposób, w trybie czuwania, dotrwaliśmy do godziny zero. Rano przepakowujemy się, śniadamy i z lekką obsuwą wychodzimy z Moka. Jest 5.45, na zewnątrz jeszcze ciemno, ale niebo zwiastuje dobrą pogodę. Podejście do Czarnego Stawu otrzeźwia nas po nieprzespanej nocy. Na stawie zakładamy raki i zaczynamy piąć się w górę, początkowo normalnym tempem, później coraz bardziej mozolnie, w miarę nastromienia stoku. Jedynie Bartek wystrzela do przodu jak rakieta i gdyby nie my, chyba byłby na szczycie grubo przed założonym czasem. W międzyczasie zaczyna świtać, pierwsze promienie słońca dają złudne wrażenie ciepła. Złudne, gdyż w górach temperatura tego dnia dochodzi do -25 stopni. Gdzieś w połowie podejścia rysą, na tzw. ostatniej prostej, czuję że moje ręce i stopy dłużej nie zniosą tej zimnicy. Na zmianę to drętwieją i tracę w nich czucie, to udaje mi się je trochę rozgrzać, co powoduje okropny ból. Łzy ciekną mi ciurkiem, przystaję na chwilę i zastanawiam się co robić. Muszę się jakoś  rozgrzać, bo w przeciwnym razie dalsza droga nie będzie miała sensu, nie jestem w stanie utrzymać w dłoniach nawet kijków. Wyjmuję spakowane awaryjnie ogrzewacze chemiczne, ale ledwie czuję płynące z nich ciepło. Nie jest dobrze. Z pomocą przychodzi mi Bartek z ciepłą herbatą, która na szczęście trochę pomaga. Klnąc w środku na siebie, na Rysy, na ten cholerny żleb i pieprzone zimno, doprowadzam się do porządku i ruszam dalej. W tym samym czasie, nieco wyżej, Łukasz walczy z zamarzającymi stopami. W końcu siada, zdejmuje buty i próbuje rozgrzać je ręcznie. Już później, schodząc, spotykamy chłopaków którzy postanowili urządzić sobie w nieszczęsnym żlebie śniadanie. Opowiadali, że w czasie posiłku tak ich zmroziło, że również byli bliscy decyzji o odwrocie. Jednym słowem żleb nieomal nas wykończył i każdy z nadzieją zaczął spoglądać na przełęcz – pierwsze miejsce na naszej drodze, gdzie docierało choć odrobinę słońca. Na przełęczy otrzymaliśmy przedsmak widoków z wierzchołka, na pierwszym planie  Ganek wraz ze słynną galerią, tuż za nim wspaniały Gerlach. Wstępują w nas nowe siły i szybko, częściowo po śniegu, częściowo po odkrytych łańcuchach wdrapujemy się na szczyt. 

img_7459

img_7450

img_7372

Nie wiem jak chłopaki, ale osobiście bardziej od zdobycia Rysów ucieszyłam się ze słońca, które  ”oblewało” calutki wierzchołek, nas, a przede wszystkim moje obolałe kończyny. W nagrodę za zdobycie najwyższego szczytu polskich Tatr, Łukasz wyciąga piersiówkę, którą popijamy jak bogowie ambrozję na szczycie Olimpu ;-)

img_7319

Następnie biegamy w tą i z powrotem między wierzchołkami, robimy  zdjęcia, podziwiamy widoki i bacznie przyglądamy się Grani Baszt, z naszym jutrzejszym celem. Szatani Żleb wygląda stąd niesamowicie, bardzo stromo i niedostępnie. W rejonie Szataniej Dolinki nie widać również żadnych śladów, więc najprawdopodobniej zanosi się na torowanie.

img_7327

img_7425

Po tych rozkoszach dla ciała i ducha zaczynamy długie i męczące zejście. Bartek coby nie katować kolan uskutecznia dupozjazdy, przez co jest jakieś 1.5 godziny przed nami w Morskim Oku. W końcu docieramy i my, robimy krótki odpoczynek w schronisku, pakujemy manele i głodni jak wilki ruszamy do Zakopanego na obiad.

img_7482

Z powrotnych refleksji:

– nie taki diabeł straszny jak go malują (nomen omen, nie dotyczy to Szatana, jak się miało okazać kolejnego dnia ;-) )

– mój organizm wybitnie szwankuje w trybie zimowym i chyba kolejnym zakupem będą puchowe łapawice

– cholera, weszliśmy na Rysy! :-)

You Might Also Like

Common phrases by theidioms.com