Plan zdobycia Wysokiej przewijał się w naszych rozmowach już podczas lutowego wejścia na Rysy, z których ta piękna, dwuwierzchołkowa góra prezentowała się iście majestatycznie. Zapaliliśmy się do tego pomysłu tym mocniej, że jeden i pół szczytu zdobyte tej zimy tylko rozbudziło nasz apetyt na śnieżne wędrówki, jednak mieliśmy pewne trudności aby dograć ostateczny termin i ekipę. Tymczasem śniegi topniały, mróz zelżał, a zmienność pogody w górach przypominała, że wiosna za pasem… Pierwszy z letargu wyrwał się Łukasz, który w swoim stylu poinformował nas, że czas rozważań właśnie minął, dzwoniąc i mówiąc „Pakujcie się, wyjeżdżamy jutro w nocy!” ;-) Cóż, chcąc urobić coś jeszcze w zimowych warunkach wydawało się, że jest to ostatni dzwonek i jak się później okazało, w rzeczywistości tak było. Wyruszamy z Krakowa składem znanym, czyli Ewcia, Łukasz i ja. Zbieramy się przy Łukaszowym aucie, a ja widząc Ewę nadchodzącą z malutkim, szkolnym plecaczkiem robię wielkie oczy i spoglądam z zazdrością, bo zawartością swojego mogłabym obdzielić dwóch słabo wyekwipowanych turystów :-) No cóż, pakowanie się stylem light and fast chyba już na zawsze pozostanie dla mnie wielką tajemnicą. Ruszamy do Szczyrbskiego Plesa, próbując odgonić resztki snu za pomocą wrzasków Chylińskiej płynących z głośników, ale nie do końca się to udaje. Ponieważ dojeżdżamy trochę przed założonym czasem, od razu wpadamy z Ewą na pomysł, by zdrzemnąć się choć jedną, malutką godzinkę w samochodzie. Niestety, nasz kolega-tyran nie przewidział dla nas tego rodzaju atrakcji i twardo zarządza wymarsz. Droga do Popradzkiego Stawu mija szybko na rozmowach i ostatecznie nas dobudza. Jedynie Ewcia wydaje się być nieco markotna. Stojąc nad Popradzkim zastanawiamy się którędy iść, aby jak najszybciej dostać się do Doliny Złomisk. I tu tradycji staje się zadość, ponieważ wędrówkę rozpoczynamy standardowo już „przygodą”. Postanawiamy ruszyć w kierunku doliny trochę na skuśkę, po tafli Popradzkiego Plesa. Od początku kręcę nosem na ten pomysł, bo jak na tak wczesną porę jest wyjątkowo ciepło, a sam lód wygląda już nieco podejrzanie, jednak Łukasz postanawia spróbować. Nie mija chwila, gdy ciszę górskiego poranka przerywa głuche tąpnięcie… Krzyczę coś do Łukasza, ale on i bez tego wie co ma robić i już po chwili jest z powrotem na brzegu. Ufff… Podejrzewam, że jedynym gorszym dźwiękiem jaki mogłabym usłyszeć w górach jest zrywająca się lawina i nie opuszcza mnie nieprzyjemne wrażenie, że oba brzmią bardzo podobnie… Ruszamy już właściwą ścieżka do Złomisk, ciesząc oczy widokiem bezchmurnego nieba. Niestety, gdzieś w połowie podejścia Ewa opada z sił i zaczyna rozważać powrót do schroniska. Robimy dłuższy odpoczynek, jemy i staramy się przekonać ją, żeby nie rezygnowała, a chwilowe osłabienie zaraz minie. Udaje się. Ruszamy dalej, każdy w swoim tempie, po jakimś czasie dochodząc do wlotu Rumanowej Dolinki, gdzie padają wiekopomne słowa: „A która to Wysoka?” (…) Każdy obstawia swoje typy, w tym ja przypadkowo trafnie, sugerując się urodą owej :-) W końcu te dramatyczne rozważania przerywają Słowacy, litościwie wskazując nam właściwy szczyt…
Mała nauczka na przyszłość, by brać porządną mapę idąc w nieznany, choćby nie wiem jak popularny teren. Z Rumanowej musimy cofnąć się dość spory kawałek trawersując zbocze, by dojść do właściwej ścieżki wyprowadzającej na Siarkańską Przełęcz.
Słońce przygrzewa z coraz większą mocą i przyjemny dotąd śnieg powoli zaczyna przekształcać się w zapadającą breję. Idziemy gęsiego, Łukasz z przodu, w środku Ewa, ja na końcu. W pewnej chwili widzę, że Ewa traci równowagę i zsuwa się ze zbocza. Na szczęście zjeżdża tylko kilka metrów, w porę wyhamowując czekanem. Po chwili ruszamy dalej i doganiamy Łukasza w okolicy Przełęczy. Dalsza droga to dość strome podejście w rejonie podszczytowym, gdzie zaczyna robić się tłoczno. Zarządzamy popas czekając jednocześnie, aż na podejściu trochę się rozluźni. Rozsiadamy się na kamieniach i odpoczywamy przed najtrudniejszym odcinkiem tej drogi.
W efekcie zarwanej nocy zaczyna ogarniać mnie niesamowita senność, przysypiam na siedząco i wkręcają mi się przeróżne filmy. Ewa stwierdza, że trawers który jest przed nami jest ponad jej siły i poczeka na nas w tym miejscu. Kończymy posiadówę i podchodzimy z Łukaszem do początku trawersu. Przed nami dwa zespoły Słowaków, jeden związany liną, drugi nie. Postanawiamy zostawić linę u Ewy, dochodząc do wniosku, że nie będzie nam potrzebna. Rozpoczynamy trawers, a ja z każdym kolejnym krokiem zaczynam coraz bardziej żałować, że się nie związaliśmy. Śnieg jest iście paskudny, z wierzchu breja, pod spodem beton, jednak na tyle głęboko, że czubki raków ledwie się w niego wbijają. Każdy stopień więc trzeba sobie wybić energicznymi kopnięciami, a i tak żaden nie wydaje się pewny, dlatego staram się przełożyć ciężar ciała na czekan i wbijać go solidnie.
W końcu szczęśliwie docieramy do rozległego żlebu, z którego już tylko dwa kroki do przełączki rozdzielającej oba wierzchołki Wysokiej. Na niższy prowadzi strome ale i krótkie podejście, dlatego zdobywamy go bardzo szybko. Chwilę cieszymy się samotnością, podziwiamy potężny Gerlach, wpisujemy się do zeszytu owiniętego w gustowną torbę z Tesco i po chwili dołączają do nas Słowacy.
Idąc za ciosem postanawiamy wdrapać się jeszcze na główny wierzchołek Wysokiej, choć mamy pewne obawy, bo z przełączki wygląda on groźnie i niedostępnie. Jednak okazuje się, że na szczyt prowadzi niedługa, przedeptana i o wiele mniej stroma ścieżka. Po chwili docieramy na górę. Udało się! Czeka nas jeszcze długi powrót, ale nie umiemy ukryć radości z tak pięknej zdobyczy i rozpoczynamy rytuał szczytowy widoczny na załączonym niżej obrazku ;-)
Pogoda jest świetna, widoki wyśmienite, aż żal schodzić, ale nie chcemy wystawiać cierpliwości Ewy na próbę, dlatego zbieramy manatki i kierujemy się na przełęcz. Moją radość burzy jedynie świadomość ponownego pokonywania trawersu, ale gdy obniżamy się do jego wysokości wpadam na pomysł, by zejść jeszcze trochę żlebem, a potem odbić łagodnym terenem na lewo do miejsca, w którym według moich obliczeń powinna czekać Ewa, a więc po prostu ominąć trawers „dołem”. Tak też robimy, choć końcówka tej drogi prowadząca pod małą czapą śnieżną również dostarczyła nam emocji. Łukasz nazywa tę drogę roboczo „Nie chodzić pod nawisem” i tym samym dokonujemy pierwszego jej przejścia solo ;-)
Wychodzimy na wprost koleżanki, robimy szybki przepak i staramy się jak najszybciej zejść do Złomisk, co okazuje się karkołomnym zadaniem, gdyż na przemian to brodzimy, to klinujemy, to przewracamy się w rozmokłym śniegu. Ze zboczy Złomiskowej Zatoki schodzą samoistne mini lawinki, co mimo zmęczenia motywuje nas do szybszego przebierania kończynami. Dalsza droga powrotna to monotonne brodzenie w śniegobrei, dopiero tuż przed schroniskiem „ożywiam się” nieco wpadając po łydki w potok, podstępnie ukryty pod śniegiem i kosówką. Po chwili spędzonej w schronisku pędzimy do samochodu, by jak najszybciej znaleźć się w Krakowie. Łukaszowi udaje się jakimś cudem nie zasnąć po drodze i odwozi nas bezpiecznie do domu. Wszyscy jesteśmy wykończeni, ale mega szczęśliwi, niniejszym uznając sezon wiosenny za otwarty.