Dystans – 20 km
Podejścia – 370 m
Zejścia – 420 m
29.06.2015
Godzina 7.00 rano. Ze snu wyrywa nas budzik. Dziś musimy pokonać jeden z przewodnikowo najdłuższych odcinków szlaku. Mimo to nie spieszymy się zbytnio, bo wiemy, że choćbyśmy zbierali się do południa to na szlaku i tak nigdy nie zastanie nas noc, ha ha… Jak to powiedział poznany wczoraj kolega w odpowiedzi na naszą obawę, że nie ukończymy szlaku o czasie i spóźnimy się na samolot: „Nie martwcie się, zawsze możecie maszerować nocą!” Zaiste, genialne. Tak więc nie spiesząc się jemy śniadanie i wertujemy księgi gości. Pierwsze wpisy są, o ile mnie pamięć nie myli, już z 1997 roku. Wśród nich notka Paddy’ego Dillona, autora przewodnika z którego korzystamy. Lektura wciąga mnie bez reszty gdyż nie są to tylko zwyczajne, suche zapiski, ale często całe historie wypraw, komentarze pełne emocji. Radość tych, którzy idąc z przeciwnej strony z sukcesem kończą tu swoją przygodę z ACT, obawy innych, którzy podobnie jak my, dopiero zaczynają. Wśród wpisów przewijają się też rysunki. Nie wiedzieć czemu najpopularniejszym motywem jest rozwścieczony komar Inny ktoś z nudy zapełnił dwie strony matematycznymi obliczeniami. Czuję jakbym czytała pamiętnik nieskończonej liczby autorów. Od lektury odrywa mnie głos Sebastiana: „Patrz, mam tu coś lepszego”. Przyglądam się z zaciekawieniem niewielkiej książeczce, która na pierwszy rzut oka wygląda jak komiks, i oto co w niej znajduję:
(Z góry przepraszam za drętwe tłumaczenie) Książka ta dedykowana jest wszystkim amatorom kotów – wszystkim fanom Garfielda, Klibana, Heathcliffa, Morrisa i Hotge’a – który byli zszokowani i oburzeni po ukazaniu się dwóch czysto „kotofobicznych” tytułów na liście bestsellerów: „Nienawidzę kotów” i „101 zastosowań martwego kota”. Ja oraz mój kot byliśmy pośród milionów, którzy przywitali ich ukazanie się przeciągłym syknięciem. Lecz kiedy nasza furia ustała, zaczęliśmy myśleć. Przypomnieliśmy sobie powiedzenie: nie wściekaj się, odpłać się! I zaczęliśmy planować kontratak. Co chcielibyśmy zrobić z niektórymi z tych, którzy tak nienawidzą kotów? Cóż, mój kot miał mnóstwo pomysłów, ja przedstawiłem swoje, i tak też zrobiły inne koty i ich przyjaciele. Zanim się zorientowaliśmy, mieliśmy wystarczająco pomysłów by zapełnić całą książkę. Koci hejterzy, strzeżcie się! Nadchodzi „Koci odwet”!
Love it!
Na koniec robimy jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć książeczce, przepakowujemy plecaki (po spakowaniu benzyny, zapasu wody i bagażu podręcznego ważą teraz ok. 20 + 23 kg) i opuszczamy Hundeso. Pogoda dopisuje nam od pierwszego dnia, po niebie przewijają się jedynie pojedyncze chmurki. Ten odcinek szlaku jest stosunkowo długi, ale na szczęście nie pokonuje dużych przewyższeń. Tuż za Hundeso spotykamy biwakującą w namiocie parę młodych Niemców. Spotkamy się jeszcze dwukrotnie, w Katiffik, chatce do której właśnie zmierzamy i w hostelu w Sisimiut. Pierwsze kilometry są dla nas naprawdę sporym wysiłkiem. Kompletnie odwykłam od tak zwanej turystyki plecakowej i teraz meczę się okrutnie. Sebastian ma równie nietęgą minę. Zastanawiam się czy chcąc uniknąć urazu barku i rezygnując ze wspinania nie wpadł z deszczu pod rynnę, niosąc na grzbiecie taki ciężki wór. Ale teraz to i tak nie ma znaczenia, trzeba iść, iść, iść.
ACT oznaczony „na bogato” doskonale widocznym z daleka kopcem, maźniętym czerwoną farbą. Takie oznaczenie nie jest tu regułą.
Szlak początkowo jest dość monotonny, co widać na zdjęciach. Maszerujemy wąską ścieżką, od jeziora do jeziora, pomiędzy niewielkimi wzniesieniami, bacznie wypatrując kopczyków. Panuje tu niesamowity spokój i cisza. Sporadycznie słychać świergot ptaków. Nie mogę oprzeć się wrażeniu jakbym kroczyła po jakiejś wymarłej krainie. Usiłuję odnaleźć się „mentalnie” w tym zupełnie nowym dla mnie otoczeniu, wczuć się w klimat, myśleć o pięknie tego miejsca, rozkoszować się czystym powietrzem, ułożyć wiersz o Grenlandii… Ale na Peruna nie mogę, gdyż plecak wciska mnie w ziemię, komary tną jak oszalałe, pot leje się strumieniami, a moskitiera na twarzy odcina dopływ tlenu. Po około 12 kilometrach nieustannego marszu zarządzamy postój. Ostatecznie nikt nas nie goni i ten jeden raz możemy sobie powiedzieć, że owszem „jesteśmy tu dla przyjemności”
Nad tym jeziorkiem urządzamy piknik. W zbiorniku obok przyczepy woda miała nieciekawy smak, była jakby tłusta, śliska. Na szczęście im dalej od Hundeso tym bardziej wzrastały walory smakowe jeziorkowych wód.
Po dłuższym odpoczynku ruszamy dalej. Krajobraz staje się nieco bardziej urozmaicony, na horyzoncie dostrzegamy charakterystyczne kopy:
Większość pagórków pozostaje bezimienna, tylko wybitniejsze formacje mają nadane nazwy.
Typowy widok na ACT. Bez przesady mogę powiedzieć, że w ciągu 10 dni wędrówki widzieliśmy wielokrotnie więcej zwierząt martwych niż żywych. Ilość czaszek i szkieletów, a przede wszystkim sposób ich ułożenia wskazywały na to, że większość zwierzaków nie umarła śmiercią naturalną lecz padła ofiarą myśliwych.
A tu zupełnie jak w Bieszczadach
Szlak można oznaczyć i w taki sposób:
Za nami główne podejście – choć niewielkie, widokowo robi sporą różnicę.
Powoli zbliżamy się do celu, przed nami ostatnie kilometry. Sebastian idzie przodem. Jestem już mocno zmęczona, ale udało mi się wpaść w rytm i trzymać niezłe tempo. Spod kapelusza kątem oka dostrzegam, że zbliża się do nas jakaś postać. Sebastian po chwili zaczyna z nią rozmawiać. Dochodząc do nich wyłapuję tylko jak z angielskiego raptem przechodzą na język polski. A to Ci niespodzianka Alicja, bo tak jej na imię, bez zbytnich ceregieli zaczyna opowiadać nam o sobie i swojej wyprawie. Dowiadujemy się, że pochodzi z małopolski lecz od lat mieszka w U.S.A. Jest lekarzem i ultramaratończykiem. Na Grenlandię przyleciała sama by przebiec ACT w tę i z powrotem, co daje łącznie trasę o długości ok. 340 kilometrów. Dokonała tego w 9 dni, czyli w czasie, w którym my zamierzamy pokonać połowę tego dystansu. Z załadowanym plecakiem, poranionymi stopami i początkowo w niełatwych warunkach. Alicja ma 62 lata. Niesamowita kobieta! Dowiadujemy się również wielu ciekawych rzeczy na temat dalszego przebiegu szlaku. Ponoć jeszcze tydzień temu ścieżki spływały błotem i wielu miejscach zalegał śnieg. Teraz poziom wód jest zdecydowanie niższy, a przekraczanie rzek nie powinno stanowić problemu. Ta informacja jest dla nas szczególnie cenna. Na koniec poleca nam odwiedzenie swojej www i oddaje zbędny spray na komary, za co jesteśmy jej dozgonnie wdzięczni. Żegnamy się, życząc sobie wzajemnie powodzenia. Przemiłe spotkanie z niezwykłą osobą. Po powrocie do Polski oczywiście nie omieszkaliśmy sprawdzić kim jest ta ciekawa postać, którą los postawił na naszej drodze -> [LINK] …
Do celu została nam mniej niż godzina marszu, ale żeby nie było za nudno, pod sam koniec gubimy ścieżkę. Schodzimy początkowo dość stromo, wyraźnym szlakiem w stronę jeziora, które aktualnie zasłania rozległe zbocze. Słońce pali niemożliwie, a nam właśnie skończyła się woda. Ja czuję się jako tako, bo popijałam z bukłaka przez cały dzień, ale Sebastian od czasu postoju nie pił za wiele. Widzę, że jest już wyraźnie zmęczony i odwodniony. W kolejnych dniach staramy się nie popełnić tego błędu.
Będąc tak blisko celu nie mamy ochoty na postój, ale musimy złapać oddech i przestudiować spokojnie mapę. Nie możemy dojść do porozumienia w sprawie dalszego przebiegu ścieżki, ale na zdrowy rozum, wszystko jedno czy obejdziemy pagórek od prawej czy od lewej strony. Katiffik znajduje się na brzegu jeziora, które jest dokładnie za nim. Próbujemy zatem trawersować od prawej i po jakimś czasie szczęśliwe odnajdujemy zgubioną ścieżkę.
Po chwili odsłania się widok na ogromne jezioro Amitsorsuaq i nasze schronienie na dzisiejszą noc:
Dochodzimy do chatki, robimy szybki obchód, uzupełniamy płyny i dosłownie padamy jak zabici. Śpimy nieprzerwanie przez 4 godziny. O godzinie 22.00 budzimy się, jemy „obiad” i ponownie zaszywamy w śpiworach, by złapać jak najwięcej snu przed jutrzejszą wędrówka.