Po spacerze połoninami do Rocca Calascio, na kolejny dzień zaplanowaliśmy trochę bardziej wymagający cel – Corno Grande, będący najwyższym szczytem masywu Gran Sasso oraz całych Apeninów. Aby dostać się do miejsca, w którym startuje szlak, musimy przejechać sporą cześć rozległego płaskowyżu Campo Imperatore. Po pokonaniu serii serpentyn, naszym oczom zaczynają się ukazywać coraz bardziej niezwykłe widoki. Wąska nitka szosy wije się w górę i w dół morzem połonin, które wydaje się nie mieć końca. Nie wiem, czy gdziekolwiek indziej widziałam tak ogromne przestrzenie, tyle kształtów i barw. Nawet Sebastian, który jest miłośnikiem bardziej skalistych i strzelistych form, oglądał to wszystko jak zaczarowany i nie poganiał mnie kiedy przykleiłam się do aparatu. To pierwsze wrażenie było piorunujące. Zupełnie nie spodziewaliśmy się takich krajobrazów, bo nie mieliśmy pojęcia o istnieniu tego miejsca, całą uwagę skupiał przecież najwyższy szczyt. Postanawiamy zatrzymać się tu na dłużej w drodze powrotnej, a tymczasem czas zagęścić ruchy.
Kilka obrazów z drogi, ale ani zdjęcia, ani film, który usiłowałam nakręcić, nie oddają urody Campo:
Wjeżdżamy serpentynami pod Hotel Campo Imperatore w nadziei na znalezienie miejsca na zaparkowanie auta. Niestety, parking jest już całkowicie zapełniony, tak więc śladem innych zostawiamy samochód niżej, na poboczu krętej drogi. Wiadomo, że najwyższe szczyty przyciągają jak magnes, my też nie znaleźliśmy się tu przypadkowo, ale ilość samochodów i turystów jest dziś po prostu ogromna. Po chwili uświadamiam sobie, że przecież jest sobota. Ach, położyliśmy to logistycznie, więc teraz możemy zapomnieć o wędrowaniu w ciszy i spokoju. Na starcie wita nas wyjątkowo brzydki budynek, wspomniany Hotel Campo Imperatore, w którym rozegrały się ważne wydarzenia podczas II Wojny Światowej. W hotelu przetrzymywany był Benito Mussolini, którego ukrywano tu przed Niemcami. Żołnierze szybko jednak namierzyli jego kryjówkę i pojmali Mussoliniego po brawurowym desancie niemieckich spadochroniarzy.
Tymczasem nasza góra ukazuje się w całej okazałości:
Spod hotelu ruszamy dłuugim trawersem biegnącym zboczem Monte Portella, aż na przełęcz Sella di Monte Aquila:
Przełęcz już niedaleko:
A na przełęczy kolejna porcja cieszących oko widoków:
Pielgrzymka na Corno Grande. Większość na rozdrożu kieruje się w lewą stronę, gdzie początek ma szlak i via ferrata. My odbijamy w prawo, licząc, że wybrany wariant będzie cieszył się mniejszą popularnością.
Spojrzenie wstecz na przełęcz, przebyty trawers oraz widoczny wgłębi hotel Campo Imperatore:
Startując spod hotelu, na Corno Grande można dostać się na trzy sposoby: pozbawionym trudności szlakiem, poprowadzonym w górnej części rozległym piarżyskiem, nietrudną via ferratą i diretissimą, wycenioną na II z miejscami II+. Wybieramy trzecią opcję, jako że wydaje nam się najciekawsza, najmniej zatłoczona i dająca namiastkę wspinaczki.
Podążamy szlakiem do chwili gdy po lewej stronie zauważamy namalowany na skale zielony trójkąt, znak, że w tym miejscu startuje diretissima.
Wbrew oczekiwaniom nie będziemy wspinać się tu sami. U wlotu żlebu zebrała się już pokaźna grupa, która zaczyna się szpeić. W międzyczasie dochodzą kolejne osoby. W takiej sytuacji sprężamy się i wchodzimy w żleb przed oszpejoną ekipą, ze względu na czas jak i opory aby wspinać się kruchą formacją z kilkunastoma osobami nad głową. Nie tylko nam zależy aby jak najszybciej rozpocząć podejście i w efekcie i tak wspinamy się mając osoby nad sobą jak i pod stopami. Trudności na drodze w moim odczuciu są zgodne z wyceną. Jest tu typowy scrambling, ale i fragmenty gdzie trzeba dobrze ustawić się czterema kończynami, użyć siły, czy balansu ciała. Skała jest świetnie urzeźbiona i jak na wapienną formację, czuję się tu pewnie i dość bezpiecznie. Jednak najbardziej stresujący są ludzie nad nami i ekipa poniżej, która wspina się, za przeproszeniem, z głowami tuż pod naszymi tyłkami, co jest średnio komfortowe i wymusza coraz szybsze tempo.
Początek diretki, zielona farba wskazuje kierunek:
Pod koniec żleb wypłaszacza się i łatwą ścieżką wyprowadza na wierzchołek. Zanim zrobimy sobie szczytową fotę, musimy ustawić się w kolejce do krzyża.
Znajdujemy sobie skrawek wolnej skały i podziwiamy widoki. Przed nami grań prowadząca na centralny i wschodni wierzchołek Corno Grande:
W prawym dolnym rogu maleńki, czerwony punkt – bivacco Bafile, do którego można dojść via ferratą.
Widok na jezioro Lago di Campotosto:
Tę sielankę przerywa dźwięk helikoptera, wygląda na to, że nieopodal doszło do jakiegoś wypadku. Wszyscy z przejęciem obserwują jak maszyna kilkukrotnie próbuje zbliżyć się do grani, na którą musi zjechać ratownik:
Helikopter odlatuje, by za chwilę nawrócić i opuścić jeszcze jedną osobę:
Turyści skupieni na grani poniżej krzyczą i próbują nakierować ratowników na poszkodowanego. Helikopter wreszcie odlatuje, a ratownicy ruszają do akcji i znikają nam z oczu. Na szczycie robi się coraz bardziej tłoczno, ludzie przepychają się, depcząc po sobie – czas zmykać.
Corno Grande przeżywa dziś prawdziwe oblężenie:
Żeby uniknąć nudnego dreptania po piargach, decydujemy się na zejście via ferratą, poprowadzoną grańką biegnącą równolegle do szlaku.
Ferrata oznaczona miejscami czerwono-białą kropą, a w dole szlak:
O trudności ferraty niech świadczy poniższe zdjęcie
Helikopter znów krąży w powietrzu, szukając odpowiedniej pozycji, by zabrać ratowników i poszkodowanego na pokład:
Dochodzimy do miejsca, w którym ratownicy czekają z poszkodowanym leżącym nieruchomo na noszach. W pierwszej chwili mnie zmroziło, ale okazało się, że na szczęście wspinacz przeżył wypadek.
Wracamy szlakiem poprowadzonym z drugiej strony Monte Portella. Czarny punkcik pośrodku grani to schronisko Rifugio Duca degli Abruzzi.
Corno Grande z innej perspektywy:
I wracamy na długi trawers z porannego podejścia. Nie mogę napatrzeć się na Campo Imperatore, przesuwające się chmury tworzą ładną grę świateł.
Przy hotelu nadal gęsto, samochody są zaparkowane dużo poniżej przełęczy:
A tu wspomniany wcześniej hotel, pasujący do otoczenia jak pięść do nosa…
Walka postu z karnawałem ;-)
Naprzeciwko nieszczęsnego hotelu znajduje się obserwatorium astronomiczne:
Wracamy, mogąc nareszcie spokojnie podziwiać widoki jakie serwuje nam Campo Imperatore.
Przed wyjazdem gdzieś przeczytałam, że w tym rejonie można spotkać dzikie mustangi. Z naszym szczęściem do zwierzaków nie liczyłam specjalnie na takie spotkanie, ale oto po prawej stronie dostrzegamy pasące się stado koni z młodymi. „Mustangi”, jak się okazało, nie były do końca dzikie i zupełnie nie bały się ludzi, niemniej widok był niesamowity. Na takim Campo zwierzaki to dopiero mają życie! Konie, krowy i owce pasą się swobodnie od rana do wieczora, na słońcu i świeżym powietrzu, memłają sobie trawę w nieskażonym środowisku. I tak to właśnie powinno wyglądać, zgodnie z naturą.
Ostatnie spojrzenie na Corno Grande:
Owieczki można było sfotografować tylko z daleka, psy pasterskie bardzo pilnowały stada i odganiały intruzów.
No po prostu miód na serce i duszę
Na campingu postanawiamy, że po obiedzie wrócimy na Campo na wieczorny spacer i zdjęcia. I tak będziemy wracać codziennie, do końca pobytu, bo miejsce przyciąga jak magnes.
Sam szczyt nas nie zawiódł, wejście było niebanalne, a widoki na wszystkie strony świata kapitalne. Nie skojarzyliśmy niestety, że dzień który przeznaczyliśmy na Corno Grande to sobota (na urlopie te dni jakoś zlewają się w jedno). Drugi raz nie poszłabym tam w weekend, albo rozpoczęła wycieczkę o kilka godzin wcześniej.